Takich profesorów jak Tadeusz Perkitny i Leon Mroczkiewicz można było studentom zazdrościć. Bo kto by nie chciał słuchać wplatanych w naukową wiedzę anegdotek z podróży dookoła świata? O tym jak jeździli słoniami po dżungli czy uciekali przed krokodylem? Po 90 latach przypominamy szaloną wyprawę dwóch absolwentów Uniwersytetu Poznańskiego.
17 lutego 1930 r. tłumy poznaniaków, którzy ekscytowali się przygodami Tadeusza Perkitnego i Leona Mroczkiewicza opisywanymi w „Kurierze Poznańskim” zebrał się pod siedzibą Automobilklubu Wielkopolski by powitać wracających inżynierów leśnictwa.
Po obu stronach ulicy stoją więc szpalerem poznańskie Kaczmarki. Meloniki mają wciśnięte głęboko na „glace”, brzuchy dumnie do przodu wypięte, a w łapach „lole”, którymi machają przyjaźnie. Jadąc w ślad za maszyną prezesa, robimy honorową rundę wokół budynku poznańskiej Alma Mater i wreszcie wpadamy na zawaloną tłumem ulicę Kantaka.
Tłum ludzi obległ Forda T na marokańskich tablicach rejestracyjnych. Były owacje i gratulacje. Wygłodniali podróżnicy zjedli powitalną kaczkę z pyzami i kapustą, po czym ruszyli na doroczny bal leśników, by tam swoim kolegom opowiadać o tym co przeżyli.
A było o czym opowiadać!
Pokonali 88 tysięcy kilometrów.
Góry, pustynie, stepy i mokradła.
Podróżowali wszelkimi środkami transportu: samochodem, koleją, statkami, pieszo, rowerami a nawet na słoniach!
O swojej wyprawie napisali 50 artykułów, dwie książki, cały zbiór pamiętników, dzienników, i zeszytów. Zapisywali dosłownie wszystko: ile kilometrów przejechali, jakie pamiątki kupili, jakie wydatki ich czekały. Z zachowanych notatek możemy dowiedzieć się nawet ile razy Leon musiał usiąść na fotelu dentystycznym i ile wydał na okulary Tadeusz.
W trasę wyruszyli 11 września 1926 roku. - Chcieli zobaczyć świat, rodzin jeszcze nie zakładali. Oszczędności nie mieli, bo skąd? Dopiero zaczynali pracę, wzięli ze sobą jakieś 100 złotych, mapę wyrwaną pewnie z jakiegoś atlasu i to było wszystko – mówi mi Małgorzata Mroczkiewicz, wnuczka Leona.
Znali się już wtedy jak łyse konie – ich losy złączyły się już 14 lat wcześniej, gdy trafili do jednego gimnazjum. Potem wspólnie walczyli w Powstaniu Wielkopolskim, by w 1921 r., już w wolnej Polsce, razem pójść na studia, na Wydział Rolniczo-Leśny Uniwersytetu Poznańskiego.
Po „znajomości”
Pierwszym punktem podróży była Szwecja. Dlaczego akurat ten kraj? Na uniwersytecie bowiem mieliśmy kolegę zwanego Rudym Julkiem, od którego przez rodzoną ciotkę, przyjaciółkę tejże ciotki i dalszą krewną po babce tejże przyjaciółki łańcuch naszych znajomości wiedzie wprost do Malmö. Tam mianowicie pędzi ponoć żywot teściowa owej dalszej krewnej obok męża Szweda, o ile przypadkiem nie rozwiodła się z dziadem albo nie umarła. Nilson zwie się podobno owa czcigodna matrona i ostatni znak życia dała rodzinie przed laty dwudziestu – tłumaczył Perkitny. Ta „zażyła znajomość” miała zaowocować znalezieniem miejsca noclegu i pracy, dzięki której zarobiliby na dalszą podróż.
I choć z „pewnej posady” u Nilsona wyszły nici, a w swoich paszportach mieli adnotację o zakazie zarobkowania, to ich nie zraziło. Szukali pracy tak długo aż znaleźli. Najpierw w fabryce ścieru drzewnego i papieru, potem w wytwórni zapałek Ivana Krugera.
Ta filozofia towarzyszyła im przez całą wyprawę. - Zdarzało się, że dostawali list polecający, dzięki czemu mogli następną pracę dostać. Tak było właśnie w Szwecji – mówi Małgorzata Mroczkiewicz. Innym razem referencje dawał konsul. Albo pomagał im napotkany gdzieś w dalekim świecie rodak…
Od niańki do kierownika
Ze Skandynawii ruszyli do Francji. Pod Bordeaux pracowali jako drwale, a za „hotel” służyła im opuszczona chatka w środku lasu, w której najpotrzebniejsze meble sami sobie zbili z drzew i wyrzuconych przez ocean skrzyni. Potem przenieśli się do Nicei, gdzie Tadeusz pracował jako pomoc domowa „do wszystkiego” (w tym opieki nad dziećmi) a Leon jako pomywacz i ogrodnik. A gdy wreszcie udało im się zebrać środki na rejs przez Atlantyk - ruszyli przez Afrykę do Brazylii.
W Kraju Kawy załapali się na darmową podróż – tamtejszy rząd fundował dla imigrantów, którzy przyjeżdżali do pracy darmowy bilet do wybranego miasta. Wybrali Kurytybę pełną polskich osadników. Zatrudnienie znaleźli przy konserwacji torów kolejki leśnej w osadzie Branco, z dala od cywilizacji. Praca była wyczerpująca, słabo płatna, a warunki życiowe – tragiczne.
Jesteśmy nędzarzami pośród nędzarzy! Toteż życiowa szkoła włóczęgi – choć poddajemy się jej dobrowolnie – staje się nagle nieoczekiwanie ciężka, posępna i twarda. W drewnianej budzie, której długość wynosi cztery metry a szerokość i wysokość zaledwie dwa metry, mieszka nas sześciu kolegów po fachu – opisywał Perkitny.
Gdyby tego było mało, do tych lokatorów dołączały jeszcze pluskwy, pchły, mrówki, myszy, szczury i kury. To jednak nie przeszkodziło dwójce podróżników urządzić w tej „budzie” atelier fotograficznego.
- Robili zdjęcia mieszańcom okolicy i to był sposób na zarobienie pieniędzy – mówi wnuczka Leona.
Do ich atelier tłumy waliły drzwiami i oknami. I tak przez cztery tygodnie, aż zwolniono ich z pracy.
Ruszyli więc dalej – pieszo przez stepy Parany do Argentyny, w towarzystwie pomocnika z atelier – Polaka Wojciecha Bieli-Bielskiego i „tragarza” - kupionego okazyjnie rumaka, który dźwigał ich ważące 120 kilogramów bagaże.
Cena zwierzęcia nie była przypadkowa. Nieprawdą jest, jakoby samym swym widokiem i samą są wonią działało nęcąco na sępy i ściągało takowe ku sobie z całego stanu Parana. Sępy krążyły i krążą, temu zaprzeczyć nie można, ale tylko miejscowe i nie wyłącznie nad koniem, lecz także nade mną, Leonem i Wojtkiem – przekonywał Perkitny. Ale to właśnie ów rumak jako jedyny nie wytrzymał trudów podróży, zmuszając całą trójkę w połowie drogi do ograniczenia ekwipunku do niezbędnego minimum, które dało się przenieść na plecach.
W Argentynie Tadeusz i Leon łupali drewniane klepki, rąbali drewno i wytyczali trasę kolejową w Andach, która istnieje do dziś. Pracowali tak długo aż uzbierali na kolejny rejs - z Chile przez Pacyfik do Indochin.
Tam o pracę nie było łatwo. Najpierw szukali w Sajgonie, potem coraz dalej, jedząc z dnia na dzień coraz mniej. I dopiero gdy śmierć głodowa zaglądała im już do oczu, znaleźli upragnioną posadę. I to jaką! Zostali kierownikami wyprawy mierniczej. Na 10 miesięcy trafili do dżungli, gdzie – jak podkreślali – byli pierwszymi białymi ludźmi w wioskach szczepów Mojów.
A stamtąd już ruszyli przez Singapur i Sri Lankę (wówczas Cejlon) do Afryki.
Na „Czarnym Lądzie”, nad jeziorem Tanganika, mieli pobić przypadkiem trzy rekordy świata. Pływali znalezioną łódką, po czym zdecydowali się na kąpiel na plaży, która zachwyciła ich swoim wyglądem. Uczta dla oczu mogła zamienić się w ucztę dla żołądka napotkanego tam krokodyla. Jaka szkoda, że nie ma w pobliżu międzynarodowych arbitrów ze stoperem! Bo właśnie w tej chwili padają aż trzy nowe rekordy światowe: w pływaniu na 200 m stylem nerwowym!, w skakaniu na głaz sterczący w tej wodzie!, no i wioślarski w klasie: dwójki bez sternika, dla panów na dwa kilometry i jedną… szuflę! - opisywał Perkitny.
Krokodyl jednak za nimi nie ruszył. Bo nie żył. Potwierdziło to dopiero rzucanie w niego coraz to większymi kamieniami...
Ostatni etap – z Maroka do polski pokonali kupionym w Casablance zdezelowanym 9-letnim Fordem T.
Od włóczęgi do profesora
Po powrocie do Polski o swojej śmiałej wyprawie opowiadali na dziesiątkach prelekcji i na salach wykładowych. Obaj bowiem poświęcili się naukowej pracy na Wyższej Szkole Rolniczej (dzisiejszym Uniwersytecie Przyrodniczym).
Mroczkiewicz w 1933 r. uzyskał tytuł doktora nauk leśnych, w 1954 r. profesora nadzwyczajnego a w 1966 r. – zwyczajnego. W latach 1952–1956 był dziekanem Wydziału Leśnego, a w latach 1959–1963 prorektorem ds. nauczania Wyższej Szkoły Rolniczej.
Perkitny doktorem nauk leśnych został rok po swoim przyjacielu, ale tytuł profesora uzyskał wcześniej, bo w 1951 r. Od 1950 r. kierował Katedrą Mechanicznej Technologii Drewna Wyższej Szkoły Rolniczej, a w latach 1960-1964 był dziekanem Wydziału Technologii Drewna Akademii Rolniczej w Poznaniu (dzisiejszy Uniwersytet Przyrodniczy).
Obaj otrzymali też doktoraty honoris causa, Perkitny nawet dwóch uczelni.
Mroczkiewicz zmarł w 1971 roku, Perkitny 15 lat później. Ale pamięć o nich nie zginęła.
Na Uniwersytecie Przyrodniczym mają pamiątkowe tablice, a Perkitny nawet swoją salę. I do dziś znajdziemy go w podręcznikach drzewnictwa na całym świecie.
Ale doceniano go nie tylko za sukcesy w drzewnictwie, ale też za literaturę. – Ostatnia pozycja którą napisał - dwutomowa powieść „Okrążmy świat raz jeszcze”- była tematem pracy magisterskiej napisanej przez panią Małgorzatę Pawełczak na UAM na Wydziale Filologii Polskiej – „Słownictwo i frazeologia w twórczości literackiej Perkitnego” – podkreśla dr Wojciech Kokociński, student i asystent Perkitnego.
Czytaj też: Witold Klinger. Hellada była jego duchową ojczyzną