Wersja kontrastowa

Profesor Mariola Mikołajczak. Jestem zaczytana

Fot. Adrian Wykrota
Fot. Adrian Wykrota

Z prof. Mariolą Walczak-Mikołajczakową z Instytutu Filologii Słowiańskiej rozmawia Magda Ziółek. 

 

Pani profesor: naukowczyni, pisarka, tłumaczka, wykładowczyni – która z tych ról jest pani najbliższa? 

 

– Najbardziej spełniam się w pracy naukowej. W tym roku mija 35 lat od momentu, kiedy podpisałam umowę o pracę z UAM. Tłumaczenia czy pisanie to coś dodatkowego, co pojawiło się dużo później i wynikało z moich prywatnych fascynacji. Jestem osobą dość mocno emocjonalną. Te dwie najważniejsze książki, które przetłumaczyłam, czyli „Balladę o lutniku” Wiktora Paskowa i „Zanim dojrzeją granaty” Rene Karabasz, najpierw bardzo głęboko przeżyłam. To nie było tak, że namawiałam wydawców czy wydawcy mnie prosili, to był mój wybór. Zrobiłam to w dużej mierze dla siebie, ale też dla polskich czytelników. Proza bułgarska nie jest zbyt popularna w naszym kraju, podobnie zresztą jak bułgarystyka. 

 

Co zdecydowało, że pani zapisała się na studia slawistyczne?

 

– Ależ ja tych studiów wcale nie wybrałam. Zaczęłam zupełnie inny kierunek, przyznam – trochę z lenistwa. W liceum wygrałam olimpiadę rusycystyczną i tym samym uzyskałam indeks na wszystkie filologie słowiańskie, w całej Polsce. Zdecydowałam, że chcę studiować w Poznaniu, a tu jedyną dostępną filologią słowiańską była rosyjska. I to moje lenistwo wtedy powiedziało mi: wybierz rusycystykę. To były lata 80. Kiedy wybuchła elektrownia w Czarnobylu, mój rocznik był akurat na praktykach językowych w Związku Radzieckim. Przeżyliśmy tam niezbyt przyjemne chwile. Wtedy zrodziła się we mnie myśl, że to nie jest kierunek, który mnie interesuje. A tak się złożyło, że na IV roku na nasz wydział przyjechała dr Ginka Karabełowa, która prowadziła lektorat języka bułgarskiego. Zapisałam się na zajęcia i one bardzo mnie wciągnęły – do tego stopnia, że kolejnego roku pojechałam na praktykę językową do Bułgarii. Kiedy wróciłam, śp. prof. Tadeusz Zdancewicz poprosił mnie do swojego gabinetu i powiedział rzecz niesłychaną: „Słyszałem, pani Mariolu, że nauczyła się pani bułgarskiego”. A to przecież było niemożliwe, trochę próbowałam rozmawiać z Bułgarami, w czym pomagała mi znajomość starocerkiewnego i rosyjskiego, ale to wszystko. Profesor wtedy zapytał mnie, czy byłabym w stanie nauczyć się tego języka sama, bo jeśli tak, to za pół roku może mnie zatrudnić na etacie asystenta stażysty. Zgodziłam się i tak właśnie się stało. W połowie V roku podpisałam umowę o pracę. Przed południem byłam studentką, a po południu sama prowadziłam zajęcia, jednocześnie intensywnie ucząc się bułgarskiego na wszelkich możliwych kursach i seminariach. 

 

To były początki poznańskiej slawistyki? 

 

– W tym roku obchodzimy 35-lecie istnienia. Na początku był Zakład Języków i Literatur Słowiańskich, który działał w ramach Instytutu Filologii Rosyjskiej i Słowiańskiej. Potem dołączyliśmy do utworzonego w 1988 roku Wydziału Filologii Polskiej i Klasycznej i w jego ramach przekształcaliśmy się kolejno w katedrę, a potem instytut. Nasz zakład początkowo był bardzo mały, liczył 4-5 pracowników, był wśród nich prof. Bogusław Zieliński, późniejszy wieloletni dyrektor IFS. Umowę o pracę podpisywałam razem z prof. UAM Anną Gawarecką, obecną dyrektorką. Pierwszych studentów przyjęliśmy w 1989 roku na bułgarystykę, w kolejnych latach poszerzaliśmy ofertę kierunków. 

 

Tytuł pani najnowszej książki brzmi: „Bałkany magiczne”. Pamięta pani ten moment, w którym poczuła tę magię? 

 

– Zaczęło się oczywiście od Bułgarii, resztę Bałkanów poznawałam później w trakcie pracy. Ale to właśnie w tym kraju zetknęłam się z rzeczami, które mnie urzekły, których wcześniej nie znałam. Ujęli mnie przede wszystkim ludzie otwarci i serdeczni, którzy od razu witali mnie jak swoją. Pamiętam, że na początku mojej kariery zawodowej byłam w Bułgarii traktowana jak córka. Zwłaszcza przez starsze panie, które chciały mnie wszystkiego nauczyć i pokazać. Mam taką dość dużą łatwość w nawiązywaniu kontaktów, więc z tymi wszystkimi babciami rozmawiałam godzinami. One były zadowolone, często mówiły: „wiesz, kochanie, moje wnuki nie chcą już tego słuchać”, a ja to wszystko chłonęłam. A potem zaczęłam jeździć do Macedonii i Serbii i okazało się, że mogę czynić pewne porównania, i że znajduję jakieś podobieństwa albo, co jeszcze ciekawsze, jakieś różnice. Miło było z tymi wszystkimi ludźmi rozmawiać, nie znając specjalnie serbskiego, ale ucząc się go na bieżąco. Krótko mówiąc, bardzo szybko sobie uświadomiłam, że Bałkany to jest moje miejsce na Ziemi.

 

W Rodopach macie państwo dom. Czy to tam narodziła się w pani pisarka? 

 

– Tam odważyłam się po raz pierwszy napisać książkę, która nie byłaby publikacją naukową. Od tego czasu pojawiły się kolejne, chociażby „Bałkański szkicownik”. Może pochwalę się, że część opowiadań z tego zbioru została opisana w pracy magisterskiej, jaka powstała na uniwersytecie w Tyrnowie. Trzy inne utwory zostały przetłumaczone na bułgarski i opublikowane w czasopiśmie literackim „Gazeta Literacka”. Natomiast moją najnowszą książkę, „Bałkany magiczne”, sobie przewertowałam, przypomniałam i doszłam do wniosku, że jest to książka mocno już oparta na wspomnieniach. Trochę mnie to zasmuciło, ale pomyślałam, że może jeszcze napiszę coś nowego. Książka, o którą pani pyta, „Powiedz mi swoje imię”, narodziła się z dziesiątków wieczorów spędzonych na rozmowie z mieszkanką wsi, w której położony jest nasz dom. To bardzo specyficzna wieś zamieszkana przez Pomaków – Bułgarów, który w XVII wieku przeszli na islam. Ten fakt zaważył bardzo na ich historii. Pomacy jako grupa etniczna przez stulecia funkcjonowali na peryferiach społeczeństwa, poddawani przez rządzących różnym eksperymentom. Jednym z nich była zmiana nazwisk na bułgarskie – wprowadzono ją od lat 70. XX wieku. Ta przymusowa zmiana tożsamości stała się dla nich traumą. Pomacy żyją w swoich rozległych, nawet jak na bułgarskie standardy, wioskach. Dawniej budowali w nich wielkie, piętrowe domy, wkrótce jednak, kiedy wioski zaczęły pustoszeć, osamotnieni rodzice i dziadkowie osiedlali się na ich parterach. Pewnie zastanawia się pani, dlaczego dzieci opuszczały swoich rodziców. Wyjaśnień jest wiele: bo życie jest tam ciężkie, bo tamtejsze warunki nie przystają do współczesnego świata. Dla filologa to miejsce jest idealne. Mam tam wszystko, czym się karmi moja wyobraźnia. Opowieści starych ludzi, medycynę ludową, stare pieśni. Niektóre z nich kobiety śpiewają w języku naśladującym turecki, bo same nie znają już tureckiego. Ich znaczenia nikt nie zna, ale te pieśni są częścią ich kultury. Jak nie kochać takiego miejsca? 

 

Ciekawa historia stoi również za książką, która ukazała się w pani tłumaczeniu kilka miesięcy temu. Myślę o „Zanim dojrzeją granaty”. 

 

– Ta historia pokazuje, przed jakimi dylematami staje czasem tłumacz. Bohaterką tej książki jest dziewczyna, która w wyniku różnych wydarzeń w swoim życiu zmuszona jest przyjąć rolę mężczyzny. Tłumacząc, musiałam wciąż rozstrzygać, czy użyć formy męskiej, czy żeńskiej. Kiedy wypowiedź formułowana jest w czasie przeszłym, w bułgarskim nie ma znaczenia, czy mówi kobieta, czy mężczyzna – obie formy są takie same. W języku polskim tak nie jest. Musiałam zatem zdecydować, czy główna bohaterka myśli o sobie jako kobiecie, czy raczej mężczyźnie. Wybrałam formę żeńską, ponieważ ostatecznie ta postać wraca do siebie jako kobiety. Bycie mężczyzną uwierało ją, nie było dla niej stanem naturalnym. A jeśli nie było naturalne, to pewnie tak siebie postrzegała. Dlaczego tak myślałam? Tego nauczyły mnie kobiety w Rodopach. Pomacy wprawdzie w sytuacjach oficjalnych posługują się swoimi bułgarskimi imionami i nazwiskami, ale wśród swoich używają tych starych, muzułmańskich. Naturę człowieka, jego tożsamość trudno zmienić nakazem prawnym. Bohaterka „Powiedz mi swoje imię” przedstawia się jako Kitka, ale po wielu latach okazuje się, że ona nie jest Kitka, tylko Kirieże Kibrije – zgadza się tylko pierwsza litera, prawda? 

 

Pani profesor, opowie pani, jak trafiła do teatru asz.teatr?

 

– Do asz.teatru sprowadził mnie mój uczeń, dzisiaj już profesor, Patryk Borowiak, który tam występował. Kilka lat temu Anna Szymczak, dyrektorka tej grupy, zdobyła finansowanie na projekt „Teatr mój widzę słowiański”. Zadzwoniła do mnie i zapytała, czy mogłabym przetłumaczyć dla niej jakąś bajkę bułgarską. W sumie przetłumaczyłam tych bajek sporo, więc poprosiłam, aby wybrała. Z bułgarskimi bajkami jest pewien kłopot: one powstawały, by objaśnić funkcjonowanie świata, przez co są dość okrutne i pokrętne. To nie są bajeczki dla dzieci. Miałam więc wiele obaw. Ostatecznie pani Ania wybrała opowieść o zjawach, które pojawiają się w momencie narodzin dziecka, aby wyznaczyć jego los. Tak jak Mojry w mitologii greckiej. Spektakl ten cały czas jest w repertuarze teatru, 30 września będzie grany w mojej podpoznańskiej wsi, bardzo się cieszę na ten moment. Nieco później pani Ania zapytała, czy nie napisałabym czegoś specjalnie dla nich. Wcześniej nie pisałam dramatów, więc nie wiedziałam, jak to zrobić. Długo to we mnie dojrzewało. Ostatecznie zainspirowało mnie stulecie pierwszego wydania „Chłopów” Reymonta. Wpadłam na pomysł, że napiszę sztukę o tym, jak na bułgarskiej wsi tamtejsze koło gospodyń wiejskich wystawia spektakl oparty na „Chłopach” i stopniowo dostosowuje go do swojej obyczajowości. Wykorzystałam wszystko, co lubię, a więc bułgarską etnografię, antropologię kulturową, trochę kwestie językowe. Tak powstał spektakl „Ożenek Boryny we wsi Gorno Julino”. Takiej wsi oczywiście nie ma, ale nawiązałam w ten sposób do «Przedstawienia „Hamleta” we wsi Głucha Dolna» z lat 70. Znakomicie się bawiłam przy tym spektaklu, mam nadzieję, że moja współpraca z asz.teatrem jeszcze potrwa.

 

Na koniec tradycyjnie zapytam o przyszłość… Jest jakaś książka, która panią urzekła, którą zamierza pani przetłumaczyć? 

 

– Życie ostatnio wymusiło na mnie zwolnienie tempa i przyjrzenie się tym dziedzinom mojego życia, na które dotąd nie zwracałam uwagi. Nie mam w tej chwili nic na warsztacie, ale tak jak wspominałam, tłumaczenie to jest impuls, takich rzeczy nie da się zaplanować. Pamiętam, że „Zanim dojrzeją granaty” tłumaczyłam, leżąc w gipsie ze złamaną nogą. Czy przetłumaczyłabym tę książkę, gdyby nie ból fizyczny, który mi wówczas towarzyszył, nie wiem. Zobaczymy, co przyniesie nam los. Jestem zaczytana i zawsze otwarta na nowe wyzwania. Nie mówię „nie”, ale w tej chwili po prostu przeżywam swoje życie. Robię sobie prawdziwe wakacje.

 

zob. też Prof.Joanna Rękas. Studia - polecam, ale też przestrzegam

Ludzie UAM Wydział Filologii Polskiej i Klasycznej

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.