Z Poznania przez Berlin, Amsterdam i Limę do Santa Cruz de la Sierra – półtorej doby trwała podróż do „raju”. Chór Kameralny UAM pod dyrekcją prof. Krzysztofa Szydzisza spędził w nim dwa tygodnie, reprezentując naszą uczelnię na festiwalach odbywających się w Ameryce Południowej.
– Celem naszej podróży były dwa prestiżowe festiwale muzyki dawnej w Boliwii i Peru. Łącznie daliśmy osiem koncertów z polską muzyką barokową i etniczną („Completorium” G.G. Gorczyckiego i chóralny spektakl „Noc Kupały”). Chór wystąpił obok zespołów z tak prestiżowych uczelni, jak Juilliard School of Music z Nowego Jorku, Royal College of Music z Londynu czy School of Music z Brukseli, miło było zobaczyć na tej liście również UAM – mówi Grzegorz Sikorski, prezes chóru, związany z nim od 2003 roku. – Festiwal Muzyki Renesansu i Baroku Amerykańskiego „Misiones de Chiquitos” organizowany przez prof. Piotra Nawrota z Wydziału Teologicznego UAM ma długą tradycję i cieszyło nas, że kolejny raz możemy się w nią wpisać. W Peru z kolei wystąpiliśmy w ramach festiwalu „Festival del Barroco Latinoamericano", który swoje centrum ma w Cusco.
Można sobie wyobrazić spiekotę, jaką zastali członkowie chóru już pierwszego dnia. Na szczęście była chwila na przyzwyczajenie się do tamtejszego klimatu i odpoczynek po trudach podróży. Dopiero po dwóch dniach chór wyruszył z Santa Cruz do pierwszej misji jezuickiej (San Xavier), gdzie miał zainaugurować swój udział w festiwalu. A już po pierwszym koncercie tuż po wyjściu ze świątyni…
– Czekała na nas niespodzianka. Okazało się, że specjalnie na nasze powitanie miejscowa społeczność zorganizowała południowoamerykańską fiestę. Była muzyka, tańce, czas na integrację. Szybko zapomnieliśmy o zmęczeniu – dodaje prezes chóru.
W ciągu kolejnych dni chórzyści ruszyli w trasę po redukcjach jezuickich (osady zakładane przez jezuitów w boliwijskiej dżungli, dziś to średniej wielkości miasteczka i wioski), bo to w nich organizowane były kolejne dni festiwalowe. Trzeba jednak wiedzieć, że w Boliwii redukcje jezuickie są od siebie oddalone nawet o kilkaset kilometrów, a tamtejsze drogi w niczym nie przypominają tych znanych nam z Europy, co sprawia, że przemieszczanie się nimi nie należy do najłatwiejszych.
– Ciągle jeszcze można trafić na drogi z czerwonego piasku, odcinki w przebudowie, z dziurami, choć trzeba uczciwie przyznać, że w ostatnich latach dokonał się tam gigantyczny postęp: budowane są nowe, asfaltowe drogi – przyznaje Grzegorz Sikorski. – Podczas ostatnich podróży nagminnie pękały opony w naszym autobusie, tym razem takiego zdarzenia nie było. Zapewniono nam komfortowy autokar. Jest to o tyle ważne, że spędzaliśmy w nim znaczną część dnia. Znacznie poprawiła się też baza noclegowa. Po śniadaniu wyruszaliśmy do kolejnej miejscowości, dokąd docieraliśmy w godzinach popołudniowych, była próba, wieczorny koncert, kolacja – i powtórka kolejnego dnia.
Czytaj też: Prof. Piotr Nawrot. Przywrócił muzykę światu
Nie było wiele czasu na zwiedzanie tej części Boliwii, ale sama obecność w tym miejscu (na skraju dżungli, przy granicy z Brazylią, w samym centrum kontynentu), gdzie naprawdę trudno trafić samemu, to niesamowite doświadczenie, które pozostanie w pamięci chórzystek i chórzystów.
Koncerty na misjach zostały zauważone przez miejscową prasę, zbierały pozytywne recenzje, w mediach społecznościowych pojawiały się fragmenty nagrań. Wszystko to sprawiło, że ostatni koncert – w Santa Cruz (festiwalowym centrum) – cieszył się ogromnym zainteresowaniem. Do tego stopnia, że część publiczności słuchała go z zewnątrz budynku, przez otwarte okna i drzwi, na dostawionych plastikowych krzesłach. Na scenie było naprawę gorąco i duszno, a trzeba było wystąpić w strojach galowych. Jednak atmosfera tego koncertu i entuzjastyczne przyjęcie przez publiczność szybko zrekompensowały wszelkie niedogodności.
– Dla miejscowych byliśmy sporą atrakcją i na koncerty przychodziło dużo ludzi – w tym młodych, często prosili o wspólne zdjęcia, autografy. Mogliśmy się poczuć jak gwiazdy – dodaje ze śmiechem prezes poznańskiego chóru. – Ta publiczność reaguje bardzo żywiołowo. Jest to poziom entuzjazmu rzadko spotykany w europejskich salach koncertowych. Bardzo dobrze działa to na artystów, którzy mogą poczuć, że to, co robią, ma sens, a emocje, jakie wkładają w wykonanie koncertu, są odwzajemniane i nagradzane. Niesamowitym przeżyciem było, jak po koncercie w Santa Cruz wracaliśmy pieszo do hotelu, a festiwalowa publiczność oklaskiwała nas jeszcze na ulicy. Mnie to wzruszyło.
Niezwykle miłe było też to, że w wielu miejscowościach uchwałą tamtejszych rad gmin chórzystki i chórzyści otrzymywali honorowy tytuł „dostojnych gości” oraz drobne upominki, zaś największym zaskoczeniem dla wszystkich okazał się sposób przekroczenia granicy między Boliwią a Peru. Do przygranicznej miejscowości po boliwijskiej stronie chórzyści dotarli busami (z bagażami na dachu), a z drugiej strony miał ich odebrać autokar podstawiony przez organizatorów koncertów w Peru. Okazało się, że przeszli przez most dzielący oba kraje przez nikogo nie zatrzymywani. Dopiero po peruwiańskiej stronie stwierdzono, że powinni mieć w paszportach pieczątki potwierdzające wyjazd z Boliwii. Trzeba było zatem cofnąć się w poszukiwaniu biura migracyjnego. W sumie przez most przechodzili więc trzykrotnie.
A dalej była już trasa przez Andy wzdłuż jeziora Titicaca na wysokości blisko czterech tysięcy metrów n.p.m. Tu trudno było oddychać, a co dopiero śpiewać. Niektórym śpiewakom we znaki dawała się również choroba wysokościowa, bo na stopniową aklimatyzację nie było czasu. Już kolejnego dnia trzeba było zaśpiewać koncert w katedrze w Juli – transmitowany na całe Peru za sprawą miejscowego biskupa.
– W Peru chyba największe wrażenie zrobiły na nas Święta Dolina Inków i Machu Picchu. Być tam i go nie zobaczyć byłoby nie do pomyślenia. Nawet dojazd z Cusco organizowany przez biuro turystyczne to niezła wyprawa kilkoma środkami transportu (w tym przeszklony pociąg, z którego można podziwiać Andy) i trwająca łącznie od świtu do późnych godzin wieczornych. Ta atrakcja jest jednak warta wysiłku i swojej ceny – mówi Grzegorz Sikorski i dodaje, że ze świetnym przyjęciem spotkał się koncert w Cusco, na którym zaśpiewany został między innymi odnaleziony i zrekonstruowany przez prof. Nawrota utwór „Laudate Dominum” na siedem chórów, pochodzący z tamtejszej katedry. Co ważne, był on wykonywany w tym samym miejscu pierwszy raz od 300 lat…
Ostatni z koncertów w Limie był organizowany przez Ambasadę RP z okazji święta Konstytucji 3 maja. Wśród zaproszonych gości byli przedstawiciele korpusu dyplomatycznego akredytowani w stolicy Peru.
– Koncert rozpoczynał się hymnem państwowym, co sprawiło, że poczuliśmy, że faktycznie reprezentujemy nie tylko UAM, ale i Polskę. Po tym ostatnim występie, w poczuciu dobrze wykonanego zadania i dobrze spędzonego czasu, rzuciliśmy się sobie w ramiona – emocje puściły.
Dla wielu chórzystów była to pierwsza taka podróż, dla niektórych wyprawa życia, dla innych kolejny krok na ich podróżniczej i artystycznej drodze. W każdym jednak przypadku na pewno na długo zostanie ona w pamięci.
– Warto w tym miejscu podziękować władzom naszego uniwersytetu za wsparcie w organizacji tego wydarzenia – podsumowuje prezes Sikorski. – A jakie dalsze plany wyjazdowe? Tego jeszcze nie wiemy, ale podczas ostatniej edycji Festiwalu „Universitas Cantat” nawiązaliśmy nowe kontakty z chórami ze świata, co – mam nadzieję – będzie procentować w przyszłości. Dostaliśmy również kolejne zaproszenia do Ameryki Południowej…