Liczby, liczby, liczby. 140 tysięcy analiz, 120 tysięcy datowań, 50 próbek dziennie, 10 tysięcy w roku. Dziewięcioosobowy zespół. Teraz do tego zestawienia doszła kolejna liczba. 20 lat pracy Poznańskiego Laboratorium Radiowęglowego, którego szefem od początku jest prof. Tomasz Goslar.
Wie pan, że jest taka seria filmów na stronie UAM zatytułowana „Wybitne postacie uniwersytetu”? – pyta profesor.
Tak.
Ale, czy wie pan również, że jestem ostatnim bohaterem tej serii?
Nie wiedziałem…
Przypuszczam, że po zmianie rektorów, profesor Lesicki wstrzymał kolejne odcinki z powodu mojego występu artystycznego pod hasłem ,,gra na pianinie’’. Proszę tego nie słuchać…
Profesor Tomasz Goslar to firma sama w sobie. Laureat „polskiego Nobla”, publikujący w najpoważniejszych wydawnictwach naukowych, w tym Nature. Od 20 lat prowadzi Poznańskie Laboratorium Radiowęglowe. Dodajmy, że z sukcesami. Nadal publikuje w najważniejszych czasopismach. Tylko w tym roku za trzy publikacje otrzymał po 200 punktów.
– Do tej pory zawsze podpisywałem się nazwiskiem i afiliacją na Wydziale Fizyki, z którym byłem związany od lat. To się skończyło – mówi. – Zgodnie z ustawą 2.0 musiałem zdecydować o dyscyplinie naukowej. Wybrałem nauki o Ziemi i środowisku (w uniwersytecie) i archeologię (w Fundacji UAM) – dyscypliny, do których przypisano znakomitą większość czasopism z moimi artykułami. A teraz pod swoje skrzydła przyjął mnie Wydział Nauk Geograficznych i Geologicznych.
Naukowa ścieżka prof. Tomasza Goslara zaczęła się gdzieś w okolicach jeziora Gościąż. To był zapalnik, który zaważył na jego dalszej karierze naukowej. Osady z dna tego jeziora były materiałem nadającym się do pomiarów radiowęglowych, które miały znaczenie dla światowej nauki. Udowodniono to w kolejnych publikacjach w Nature.
– W latach 90. wobec niemożliwości dokonania pomiarów w Gliwicach, gdzie wówczas pracowałem, pojechałem do Francji – wspomina profesor. – Gdyby nie to jezioro, to z akceleratorową techniką pomiaru szybko bym się nie zetknął i nie byłoby tak zwanego ciągu dalszego. Pomogła też dendrochronologia, którą zajmowałem się w pracy doktorskiej, obrazując przyrosty roczne najstarszego znalezionego w Polsce pnia dębu. A trzeba zauważyć, że przyrosty roczne osadów w jeziorze Gościąż były tak regularne jak wspomnianego pnia. To była rewelacja na skalę światową. Dziś, pracując w awangardzie nauk o Ziemi i archeologii, odczuwam z tego powodu wielką satysfakcję. Powodem do niej jest także fakt, że nasze laboratorium wpisuje się doskonale w przykład synergii nauki i przedsiębiorczości. Stanowi podstawowy element utrzymania Poznańskiego Parku Naukowo-Technologicznego, a przy okazji przynosi też dochody naszej uczelni. Dodam, że dochody inne niż dotacje.
W 2001 roku, już po bardzo znaczących publikacjach w Nature, profesor przyjechał do Poznania na zaproszenie prof. Bogdana Marcińca, ówczesnego dyrektora PPNT. Na pytanie, czym skusił go Poznań i jak koledzy z laboratorium w Gliwicach przyjęli jego wyjazd, mówi:
– To był istotny przełom w moim życiu. Z całą rodziną musieliśmy zdecydować o przenosinach. Ważne było też to, że pracując w Gliwicach byłem zaznajomiony z techniką datowania, a nie miałem do czynienia z takim spektrometrem, jaki oferowano do pracy w Poznaniu. Byłem natomiast przygotowany do preparowania próbek do pomiarów. Co więcej, potrafiłem już wówczas zbudować odpowiednią do tego aparaturę. Spektrometr skusił, bo trzeba wiedzieć, że wówczas na świecie oprócz urządzenia w stanie Georgia (USA), tylko Poznań miał szansę je pozyskać. A koledzy? No cóż. Zrozumieli, że to była szansa na rozwój. Wiele lat później miałem okazję im podziękować, gdy odbierałem „polskiego Nobla”. Dziś jestem wdzięczny przede wszystkim profesorowi Mieczysławowi Pazdurowi z laboratorium w Gliwicach, który już w 1993 roku, po mojej wizycie we Francji, powiedział wprost: ,,Twoje miejsce jest przy akceleratorze’’. Dla mnie był to wówczas kosmos. Potem poparła mnie też prof. Anna Pazdur, która kierowała gliwickim labem. I tak, po przenosinach, w Poznaniu powstało laboratorium, w którym całą część do przygotowania próbek tworzyliśmy sami. Od podstaw. Od początku w pracy – oprócz wspomnianej rodziny (żona Ewa – przyp. red.) – pomaga mi również dr Justyna Czernik, która także wybrała Poznań.
Z technicznego punktu widzenia datowanie metodą radiowęglową może sięgać 50 tysięcy lat wstecz. Skąd ta liczba? Jak wyjaśnia poznański naukowiec, po 5,7 tysiąca lat liczba atomów radioaktywnego węgla maleje o połowę. Po 50 tysiącach lat pozostaje ich już tylko 1/1000. To tak mała ilość, że odróżnienie jej od tzw. tła spektrometru staje się niemożliwe. Jeśli więc mamy próbkę, która ma 40 tysięcy lat, to wynik datowania wynosi 40 tysięcy plus/minus 4 tysiące lat. A przy 45 tysiącach to minus osiem tysięcy, a plus nieskończoność, bo nie mamy tutaj zależności liniowej.
Całkiem niedawno zespół prof. Tomasza Goslara uczestniczył w badaniach warstw osadniczych z Giecza, Gniezna i Poznania. Datowań próbek z przełomu I i II tysiąclecia było około 200. Jedno datowanie daje wyniki plus/minus 50 do 100 lat. To mało precyzyjne, bo jeśli zajmujemy się datowaniem na przestrzeni np. dwóch wieków, to trudno tu mówić o dokładności. Stąd potrzeba większej liczby badań i konieczność złożonej analizy całego zespołu wyników. To zbliża naukowców do faktycznej daty badanej warstwy, przedmiotu czy kości.
– Korzystamy z twierdzenia Bayesa dotyczącego rachunku prawdopodobieństwa i daje to świetne rezultaty – mówi prof. Goslar. – Wynik zbliża nas do błędu plus/minus dziesięć lat. Jestem z tego dumny.
Profesor nie ukrywa też powodu do dumy związanego z datowaniem palatium na Ostrowie Lednickim. Badania przeprowadzono, korzystając z części podziemnego fundamentu, w którym w zaprawie odkryto drobiny węgla.
– Jeszcze do niedawna określone były jedynie trzy daty radiowęglowe wskazujące na wiek XI jako chwilę ,,narodzin’’ palatium. Kilkadziesiąt przebadanych próbek przesunęło tę granicę na połowę X wieku – cieszy się profesor. – Tym samym Lednica musi być poważnie brana pod uwagę, jeśli chodzi o miejsce chrztu Polski.
Profesor Tomasz Goslar konkurencji raczej się nie obawia. Sprzęt jest wyjątkowy. Dość powiedzieć, że w Polsce do tej pory tylko Poznań dysponuje akceleratorowymi spektrometrami mas (AMS), a zamówienia na datowania przychodzą obecnie z ponad 70 krajów świata. Główni odbiorcy wyników badań to Duńczycy, Niemcy, Polacy i Francuzi. Koszt badania jednej próbki to około 1300 złotych.
– Słyszę, że niebawem w Gliwicach oraz Krakowie ruszą nowoczesne spektrometry. Wielkiego postępu w konstrukcji samego urządzenia raczej nie zauważam. Może jedynie to, że inaczej jest skonstruowano źródło jonów, które jest ważne w początkowej fazie datowania – dodaje profesor. – My przez te lata znacząco zmniejszyliśmy czas otrzymywania wyników ( z 22 do 12 godzin – przyp. red.). Skróceniu uległy także zabiegi techniczne, związane z czyszczeniem urządzenia. Kiedyś przeglądy musiały się odbywać co dwa tygodnie. Dziś to około 90 dni. Co więcej, w najnowszych spektrometrach osiągi są podobne i długość pomiarów również. Słowem, w niczym im nie ustępujemy.
Szef Laboratorium Radiowęglowego na pytanie o to, czy razem z zespołem śledzą wyniki badań, które zmieniają np. historię Polski, odpowiada, że to mały kamyczek na naukowej drodze, którą wspierają badania interdyscyplinarne. – Cieszę się, że na tej ścieżce my również dokładamy swój kamyk – dodaje.
Czytaj też: Prof. Hieronim Maciejewski. Sukces tkwi w zespole