Wersja graficzna

Prof. Maria Dudzikowa. Z wielkiej miłości do książek

Fot. Maciej Męczyński
Fot. Maciej Męczyński

Pani Profesor, która z książek dzieciństwa zaprowadziła Panią na polonistykę?

 

- To nie była pojedyncza książka, tylko ich ogólny niedostatek. Miałam ojca, który taką dobrą ręką wprowadził mnie w świat literatury (zaraził, np. miłością do Szekspira). Kiedy byłyśmy małe z siostrą, rodzice streszczali nam klasykę, zamiast czytać książeczki dla dzieci – teraz to się wydaje nieprawdopodobne. Jestem dzieckiem wojny, w domu z różnych względów nie mieliśmy dużego księgozbioru. Bywało, że musiało wystarczyć to, co moi rodzice mieli w głowach, co sami pamiętali. A wracając do Pani pytania, myśl, że książki mogą być w zasięgu mojej ręki, że to będzie się jeszcze nazywało studiami, wprawiała mnie w wielki zachwyt.

Miłość do książek przekazuję swoim dzieciom i wnukom. Wczoraj był Dzień Babci. Wnuki telefonowały z życzeniami – z wyjątkiem najmłodszego – rozmawialiśmy głównie o książkach. Lubimy dzielić się tym, co ostatnio przeczytaliśmy, co warto przeczytać – i to nas wiąże. Życzenie, żeby nie opuszczała mnie wena twórcza, przyjęłam z satysfakcją. Mam podpisane dwie umowy wydawnicze z GWP i jedną z Impulsem. Weny mi raczej nie brakuje, gorzej z czasem...

 

Studia polonistyczne nie rozczarowały Pani?

 

 Miałam swój sposób studiowania. Jeśli przejrzałaby Pani mój indeks, to oceny wskazywałyby, że byłam średnią studentką. Chodziłam własnymi drogami. Z scs-u (staro-cerkiewno-słowiańskiego) miałam ledwie trójczynę, za to z literatury powszechnej ocenę bardzo dobrą. Egzamin u profesora Eustachiewicza pamiętam do dziś. To była szalenie kontrowersyjna osoba, niekryjąca swojej niechęci do kobiet. Zdawałam jako ostatnia, profesor był już zmęczony i poprosił, abym sama wymyśliła pytanie. Zaproponowałam, że porównam sposób, w jaki umierają bohaterowie dramatów Szekspira. Wraz z moją odpowiedzią profesor coraz bardziej się ożywiał. Egzamin zamienił się w pasjonującą rozmowę.

Nie rozczarowałam się. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że dały mi taki zbawienny... brak pewności. Jeśli coś piszę i mam wątpliwości językowe, to zawsze telefonuję do Poradni Językowej. Nie chodzi zresztą o to... Wiem, jak dużo jeszcze nie wiem i to daje mi poczucie perspektywy... Mam więc co robić do końca życia. Czytam dużo, dużo książek kupuję. Są związane z moim warsztatem naukowo-badawczym i dydaktyką. Są z różnych dziedzin – z psychologii, socjologii, politologii, antropologii, filozofii, literaturoznawstwa. Staram się uprawiać pedagogikę interdyscyplinarnie.

 

Doktorat na pedagogice był konsekwencją wyboru zawodu nauczyciela?

 

- Nie myślałam o nim. W trakcie studiów pracowałam dorywczo w moim rodzinnym mieście w dziale miejskim lokalnej gazety. Ta praca bardzo mi odpowiadała (zaproponowano nawet etat), ale wtedy wiązałam już swoje losy z Poznaniem. Nie znalazłam tu pracy w redakcji, podjęłam więc w szkole. Miałam 21 lat, ukończone studia, ale żadnej praktyki i wiedzy z zakresu pedagogiki. Szybko zorientowałam się, że nie umiem być nauczycielką. Początki były bardzo trudne. Miałam wielkie szczęście, że w szkole trafiłam na kompetentną dyrektorkę „podstawówki”, która przyjęła mnie bardzo życzliwie i, co ważne, potrafiła wyprowadzić z wielu błędów pedagogicznych. Z czasem było coraz lepiej: urozmaicałam lekcje, nie trzymałam się sztywno konspektów – które wtedy nauczyciele byli zobowiązani pisać. Miałam także poczucie odpowiedzialności za uczniów, czułam się zobligowana do tego, aby pracować nad sobą. Zaczęłam studiować literaturę przedmiotu, no i bardzo szybko w szkole zrobiło mi się „ciasno”, choć już pracowałam w liceum. Chciałam czegoś więcej dla siebie, aby móc oddawać innym. Kiedy skusiłam się na studium doktoranckie, miałam 32 lata, małe dzieci, a mąż, lekarz, robił specjalizację. Nie zdawałam sobie sprawy, na co się porywam. Jak się Pani domyśla, na Uniwersytecie wszystko musiałam zaczynać od nowa. Stanęłam przed górą wiedzy i zaczęłam się na nią wdrapywać. Zresztą robię to do dzisiaj i to jest piękne. Teraz mam tu już swoje miejsce, wiem gdzie kopać.

 

Pisze Pani książki o szkole?

 

- Tak, do wyboru, mówiąc najogólniej, mam strukturalno-funkcjonalne i fenomenologiczno-interakcjonistyczne perspektywy jej oglądu. Można to wytłumaczyć na przykładzie filmów „Mikrokosmos” i „Makrokosmos”. Na pierwszym widzimy biedronkę, przestraszoną wielką kroplą deszczu, a obok również w takim powiększeniu robaczka, który wygląda jak wąsacz ze strasznymi rogami. Jeśli na szkołę spojrzymy z perspektywy ucznia, to możemy opisać jego problemy, przeżycia – jak tej biedronki. Natomiast, jeśli na szkołę spojrzymy w skali „makro”, to nie będzie nas interesowało przeżycie pojedynczego ucznia, który jak... kulawy dziki łabędź, trzęsąc się ze strachu, patrzy na klucz odlatujących ptaków i zastanawia się, czy przeżyje (przywołuję film). Wtedy interesuje nas, ile łabędzi doleci, a ile z tych, które pozostały, przeżyje zimę. Mówiąc dalej metaforycznie, można badać zależność między długością skrzydeł a szybkością lotu – ale mnie to podejście zaczęło już nużyć. Dlatego chętnie piszę eseje etnopedagogiczne, jak np. „Mit o szkole jako miejscu »wszechstronnego rozwoju« ucznia...” czy „Pomyśl siebie...”.

 

Czy jest Pani surowym nauczycielem akademickim? Doktoranci, np. cytują Pani wypowiedzi: „Tekst powinien być jak walc, a nie jak walec”, „Pisz albo giń” itp.

 

Jest wiele fraszek na mój temat, lubię tę: „Dudzikowa da Ci trop, weź łyżeczkę, no i kop”. Nie jestem surowa, tylko wymagająca – a to jest różnica. Wymagam wiele od siebie, sama „kopię łyżeczką”. No, ale jest to pytanie o współczesny uniwersytet – a mam o nim nie najlepsze zdanie. Jeśli, np. student z lektur „obowiązkowych” przeczyta tylko jedną, a o reszcie powie, że nie zna, bo: biblioteka była zamknięta, były wypożyczone, a w księgarni skończył się nakład i nie zdążył przeczytać. To nie przyjmuję tego do wiadomości, jak i tego, żeby mu podyktować czy wskazać „metodą paznokciową” – o co zabiega – czego miałby się „nauczyć odtąd – dotąd”. To jest znacznie szerszy problem – proces odchodzenia uniwersytetu od elitarności na rzecz masowości studiów, przeciętności, a nawet pewnej infantylności, jak pisze Frank Furedi w głośnej książce, której tytułem pyta: „Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści?”. Studenci coraz częściej nie potrafią czytać, pisać, myśleć – na uniwersytet przychodzą ze zubożałych intelektualnie (bo nastawionej na rozwiązywanie testów) szkoły średniej i pomaturalnych licencjatów, które nie rozwinęły zainteresowań i chęci zdobywania wiedzy, a jedynie „apetyt” na tytuł magistra; nierzadko tylko po to, aby otrzymać dyplom „łatwo i przyjemnie” (na podstawie kompilacji ściągniętych z Internetu, opracowań i „kserówek” rozmaitych fragmentów) i nie bez pogardy dla studiujących bezinteresownie, bo na szczęście są jeszcze i tacy. Wspomniany Frank Furedi powiada, że na uniwersytetach panuje dziś „kultura schlebiania”, że studentów traktuje się jak konsumentów, biernych „odbiorców usług”. Wielu z nich z ochotą przystaje na to, tworząc wspomnianą kulturę „kserówek”, minimalizującą zdobywanie wiedzy przez intelektualny wysiłek i ciężką pracę. Furedi nie bez ironii, którą podzielam, mówi, że „styl rodzicielskiej afirmacji zalecany dla niemowląt został zaadaptowany przez uniwersytet”. Z tego względu od paru lat zdarza się, że niechętnie idę na własne seminaria magisterskie. Był czas, kiedy zapraszałam magistrantów do domu. Dwanaście osób siadało na dywanie w moim niedużym pokoju. Zwykle gotowałam na tę okazję bigos, jedliśmy go z chlebem, popijaliśmy herbatę i rozmawialiśmy o książkach, które leżały obok. Przeglądaliśmy je, czytaliśmy fragmentami, spieraliśmy się, rozważaliśmy ważne dla nas kwestie teoretyczne, metodologiczne, a nawet językowe. Czy Pani Redaktor widziała te plakaty na korytarzu naszego wydziału: „Wybieramy Walentynkę roku”, czyli – proszę się nie zdziwić – najmilszego wykładowcę (w podtekście tego, który najmniej wymaga)? Profesor Kazimierz Dąbrowski mówił: „Rozwój intelektualny boli, jak nie boli, to nie jest żaden rozwój”. Wszystko przebiega w trudzie. Pyta mnie Pani, czy jestem surowa? Nie, ale „Walentynki” na pewno nie dostanę.

 

Wiem, że realizuje Pan grant finansowany z funduszy MNiSW, dotyczący studentów z UAM. Czy wyniki potwierdzają powyższą opinię?

 

- Dziękuję, że Pani o tym wspomniała. Rzeczywiście, na początku roku akademickiego 2005/2006 podjęliśmy w ramach Zakładu Pedagogiki Szkolnej badania obejmujące studentów z wszystkich Wydziałów: „Studenci UAM 2005/2006-2009/2010. Uniwersytet jako miejsce kształtowania i rozwijania kapitału społecznego. Z doświadczeń studentów. Badania panelowe”. Realizujemy je w ramach grantów MNiSW. Mamy już wyniki dwóch pierwszych pomiarów – 2005/2006 oraz 2007/2008, trzeci przed nami. Wyniki przybliżą nam wiedzę zarówno o naszych studentach, jak i naszej uczelni. Taką pracę można wykonać tylko zespołowo i to z zespołem, którego relacje oparte są na zaufaniu i zaangażowaniu w dobro pozajednostkowe. Doświadczam tego na co dzień, toteż jestem spokojna o los Zakładu Pedagogiki Szkolnej. Jako że zegar nieubłaganie bije, 1 stycznia br. zostałam profesorem-seniorem. Senior..., nie mogę się do tego przyzwyczaić. Musiałam odstąpić od kierowania Zakładem, ale nie oznacza to końca współpracy. Łączy nas nie tylko realizacja grantu. Wątków do współpracy nie zabraknie. Oby życia starczyło na wszystkie. Przecież już 70 lat poza mną. W jakiejś fraszce przeczytałam, że nie chodzi o to, ile życia za, tylko ile jeszcze przed i to mnie trzyma.

 

Nauka Wydział Studiów Edukacyjnych

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.