Wersja kontrastowa

Prof. Jerzy Marian Brzeziński. Punktoza to nie wszystko

prof. Jerzy Marian Brzeziński Fot. Adrian Wykrota
prof. Jerzy Marian Brzeziński Fot. Adrian Wykrota

W rozmowie z Życiem Uniwersyteckim prof. Jerzy Marian Brzeziński bezpardonowo krytykuje tzw. ,,punktozę’’, piętnuje naukowe cwaniactwo, a listę wydawców określa mianem tekstu kabaretowego. O zamierzonej federacji poznańskich uczelni mówi ,,wydmuszka’’. I żeby nie było. Każde sformułowanie uzasadnia.  Z prof. Jerzym Marianem Brzezińskim z Wydziału Psychologii i Kognitywistyki rozmawia Krzysztof Smura

 

Panie profesorze. Uniwersytet badawczy i związane z nim prowadzenie nowatorskich badań naukowych wydają się być oczkiem w głowie kolejnych ministrów, ale i uczelni. A co z funkcjami dydaktyczną i formacyjną uniwersytetu, które zostały w ostatnich latach mocno sponiewierane?

Niestety nie przywiązuje się dostatecznej wagi do zadań formacyjnych. Zadania te znalazły się na dalszym planie. Dlaczego? Bo działalność dydaktyczna i formacyjna nie przekłada się na punkty i nie ma żadnego wpływu na uzyskaną w ocenie parametrycznej kategorię – najlepiej: „+A” czy „A”. No bo jak to zrobić? Łatwiej dodawać przyznawane – za drukowanie w czasopismach  i we wskazanych przez ministra wydawnictwach prace naukowe – punkty lub takie wskaźniki, jak: sumaryczny Impact Factor czy liczby cytowań. Liczą się tylko punkty. Te zaś są pochodną wytworzonych publikacji. Dobrze wiedzą o tym i pracownicy, i doktoranci. Pamiętając o starej zasadzie: „publish or perish”, robią tylko to, co zapewni szybki awans naukowy czy zatrudnienie. Same zaś uniwersytety upodabniają się do instytutów badawczych.

Instytutów badawczych?

Tak. Należy oddzielić uniwersytet od instytutu badawczego. Ten ostatni nie kształci przecież studentów, a mimo to uniwersytety są oceniane tak jak instytuty badawcze. Mają te same kryteria oceny parametrycznej, nad którymi trzęsie się każdy rektor, bo mu zależy, aby być w kategorii ,,A+’’ lub ,,A’’. A uzyskanie kategorii „C”, to zejście do piekieł. Dlaczego? To proste, bo połączone jest z uprawnieniami do nadawania stopni, to z kolei z uprawnieniami do prowadzenia studiów doktorskich itd. Myślę, że gdyby KRASP się postawił, to wiele wad słynnej reformy Gowina zostałoby usunięte w zarodku. Dziś mamy zakalec prawny. Udało się stępić ostrze ustawy grupie rektorów mniejszych uczelni. Ja bym się jednak akurat pod ich „sukcesem” nie podpisał!

Ale przecież reforma była ponoć dogłębnie skonsultowana?

Gdyby tak było i gdyby minister zechciał uwzględnić ważne korekty, to nie wymagałaby ona szybkiego wprowadzenia istotnych zmian – i prawnych i merytorycznych. Samo przedstawianie poszczególnych wątków na spektakularnie przeprowadzanych spotkaniach ministra ze środowiskiem głównych ośrodków akademickich nie przełożyło się automatycznie na głęboko przemyślany tekst ustawy. Trzeba też widzieć odległe w czasie skutki takiej rewolucyjnej reformy. No cóż, jedno można powiedzieć: show się udał. Niestety.

prof. Jerzy Marian Brzeziński

Wśród wad reformy wymienia pan stworzone listy wydawców…
Lista wydawców to tekst kabaretowy. Skupię się na liście z poziomu I (za 80 pkt.).  Są na tej liście wydawcy bardzo niszowi i można zasadnie się pytać: czy są to de facto wydawnictwa NAUKOWE? Na tym samym poziomie mamy np. PWN i bardzo liczny zbiór wydawnictw wyższych szkół zawodowych i słabych naukowo wydawnictw uczelni publicznych i niepublicznych. Istny groch z kapustą. Ten wykaz jest nazbyt obszerny i daleko mu do miana prestiżowego. Można by na to machnąć ręką, gdyby – znowu - nie owe nieszczęsne punkty. W bliskich mi naukach społecznych za opublikowanie monografii w PWN i - na przykład – w Wydawnictwie Akademia im. Jakuba z Paradyża otrzyma się tyle samo… 100 pkt. „Coś” jednak różni te wydawnictwa? Poważną wadą owej listy jest też jej spłaszczenie – zwłaszcza na poziomie I (za 80 pkt. liczącym aż 677 pozycji). Jeżeli już powstała lista, to powinna być ona niezbyt długa i zróżnicowana na trzy-cztery poziomy. Zauważmy, że ta lista jest szczególnie ważna z punktu widzenia procedury przeprowadzenia awansów habilitacyjnych. Jeżeli pracownik chce przedłożyć monografię jako pracę awansową, to musi być ona opublikowana w wydawnictwie właśnie z listy ministerialnej (zob. art. 219 ustawy). I jak to się ma do promowania doskonałości naukowej? I jeszcze jedno: objętość monografii. Jeszcze do niedawna minimalną objętością było 6 arkuszy. Teraz ten wymóg przepadł.

Profesor Andrzej Kajetan Wróblewski, początkowo zwolennik i propagator tzw. Listy Filadelfijskiej jest teraz wielkim, nieprzejednanym przeciwnikiem oceny pracowników poprzez punkty.  Przecież to on wprowadził tę listę na polski użytek, a teraz sam ukuł termin „punktoza”. Jak to ocenić?
O to, jak będziemy oceniać badania, możemy się spierać. Jakoś trzeba oceniać, ale nie można przenosić zasad ocen np. uniwersytetu na oceny jego pracowników, a dziś to zostało zrobione. Posługiwanie się systemem punktowym prowadzi do patologii, do zafałszowania rzeczywistej pozycji naukowej pracownika. Dość powiedzieć o powstawaniu spółdzielni autorów, swoistych „trójek murarskich”, publikowaniu w drapieżnych czasopismach, plagiatach, fałszowaniu wyników. Teraz jest ważne, żeby publikować z różnymi osobami z różnych ośrodków – najlepiej zagranicznych w wysoko punktowanych czasopismach. Wtedy gromadzisz „tłuste” punkty. Przynosisz uczelni maksimum punktów, chociaż w poważanym czasopiśmie jesteś jednym z, bywa, że wielu współautorów. Punktoza rodzi problem powstawania wspomnianych spółdzielni, na zasadzie: ty mnie dopiszesz, a ja ciebie dopiszę i będziemy mieli dwie publikacje. Zatrudniająca nas instytucja też na tym zabiegu zyska. To źródło nadużyć.

To naukowe cwaniactwo…
No niestety. Podam inny przykład. Znane jest postępowanie rektorów niektórych uczelni polegające na zamianie etatów badawczo-dydaktycznych na dydaktyczne (ci ostatni nie są brani pod uwagę w procedurze parametryzacyjnej). Można też zejść z zatrudnieniem na etatach badawczo-dydaktycznych poniżej 12 osób i w ten sposób znika w tej uczelni dyscyplina naukowa, ale pozostaje atrakcyjny kierunek studiów. Dyscypliny naukowej nie ma (nie ma co oceniać i nie ma zagrożenia otrzymania kategorii „C”), a na atrakcyjny kierunek studenci garną się jak misie do miodu.
Każdy rektor prestiżowego uniwersytetu mówi, że najważniejsza jest zbliżająca się ocena parametryczna. Co to oznacza? Wszystkie ręce na pokład i zbieramy punkty. Zaczynamy pisać do wydawnictw, najlepiej zagranicznych, tych z najwyższej półki i zapominamy o dydaktyce. Tę przejmują doktoranci (często traktując ją jako dopust boży), nierzadko dwa, trzy lata starsi od studentów. Oni ich „formują”. Teraz nieważne jest, jakie prowadzisz badania. Ważne, ile zbierzesz punktów.

Uff. No, ale jeśli nie ,,punktoza’’, to co?
Są różne sposoby jak badać i oceniać. Niegdyś byłem szefem rady kuratorów Wydziału I PAN i też oceniałem instytuty w trzyosobowych zespołach. To był rodzaj pomostu między Akademią, a instytutami PAN-owskimi. Wymyśliliśmy sposób: pokaż X – twoim zdaniem – najważniejszych osiągnięć. Wszystko po to, żeby nie było zarzutu, że on pokaże wszystkie, a my sobie wybierzemy i ten wybór zostanie uznany za tendencyjny.
Okresy oceny też nie mogą być zbyt krótkie, bo może dojść do sytuacji, że zespół będzie pracował nad nowym zadaniem i będzie akurat w dołku zamiast finiszować. To ważne, zwłaszcza w badaniach empirycznych. No bo skąd ma wziąć te wyniki? To musi potrwać, by znów mogło dojść do eksplozji publikacyjnej. Moim zdaniem, trzy -cztery publikacje to maksimum, przy założeniu, że są to publikacje od każdego pracownika.

Zapytam więc przewrotnie: czy zdobycie przez UAM statusu uczelni badawczej to sukces?
Na pewno jest to sukces. I nie jestem zaskoczony. Typowałem UAM nawet na krótszej liście. I nie pomyliłem się, bo to dobra uczelnia.
Jedyne, co mnie niepokoi, to położenie akcentu na słowo „badawczy”. Powtórzę zatem, uniwersytet jest (powinien być!) i badawczy i dydaktyczny i formacyjny. Powinien prowadzić badania naukowe na jak najwyższym poziomie. Powinien zadbać o to, aby te wyniki badań trafiały do studentów i doktorantów. Powinien też dostarczać społeczeństwu dobrze wykształconych, twórczych, tolerancyjnych, otwartych na innych absolwentów. Aby tak się stało, państwo powinno należycie weń inwestować.

Zmiany, jakie Humboldt wprowadził na pruskich uczelniach, stały się wytyczną dla następnych pokoleń. Czy nie wydaje się panu, że piękna idea równości nauczyciela i ucznia wobec nauki jest dziś fikcją?
Byłbym nierozsądny, gdybym przyznał, że student jest równy nauczycielowi. Uniwersytet to jedność dyscyplin naukowych. Nie szkoła zawodowa od czegoś. Spotykam się, od czasu do czasu, z krytyką PAN, że to twór stalinowski. Nikt jednak nie kwestionuje tego, że pod wpływem stalinowskiej wizji organizacji szkolnictwa wyższego rozrąbano polskie uniwersytety na mniejsze szkoły wyższe (medyczne, ekonomiczne, rolnicze) i zmniejszono ich wagę i siłę oddziaływania. Czy nie czas, aby wrócić do źródeł? Uroczyście obchodziliśmy 100-lecie Uniwersytetu Poznańskiego. Szliśmy razem, jak przed stu laty, w barwnym pochodzie. Ale następnego dnia wróciliśmy do naszych zaprojektowanych przez stalinowskich urzędników odrębnych klatek.

Czekamy na federację.
To będzie wydmuszka. Powinien być jeden uniwersytet z jednym rektorem i dziekanami – jak za czasów Uniwersytetu Poznańskiego. Będziemy długo przegrywać w rankingach, dopóki nie pozbędziemy się rozdrobnienia. Będąc naprawdę razem, będziemy o niebo silniejsi.

Co przeszkadza w ponownym łączeniu uniwersytetów w Polsce?
Czerwone togi i kołnierze z gronostajów (choć częściej bywa, że są to króliki). Proszę zobaczyć: im mniejsza uczelnia, tym owe kołnierze na ramionach rektorów są większe, dłuższe. Górę biorą kwestie ambicjonalne. Nikt nie patrzy na siłę nauki.  Proszę zobaczyć strony małych uczelni. Szuka pan w internecie kadry i wyświetla się panu zarząd z uroczyście przystrojonym rektorem na czele. Reszta to cisza, a w tej ciszy emerytowani pracownicy publicznych uczelni (niekiedy bardzo już wiekowo zaawansowani). I do tego te małe niepubliczne uczelnie narzekają, że mają gorzej. Bzdura. Mają łatwiej.

Czym wobec tego nie powinien być uniwersytet?
Nie powinien być pozostającą na usługi korporacji szkołą zawodową, która przygotowuje wąsko wyspecjalizowanych fachowców, bezpośrednio wchodzących do sfery objętej nadzorem biznesowym. Uniwersytet nie może realizować zadań formułowanych dlań przez polityków aktualnie rządzącej partii. Nie jest jej własnością. Sam zaś uniwersytet, z natury swej, działa autonomicznie. Upolitycznianie uniwersytetów zawsze prowadziło do ograniczania ich autonomii i – w konsekwencji – do obniżenia poziomu badań naukowych i poziomu kształcenia. Szczególnie dotkliwie odczuły to uniwersytety w krajach o ustrojach totalitarnych, a na nich dyscypliny humanistyczne.
Dziś, takie mam odczucie, też marginalizuje się humanistykę (nie z powodów politycznych) jako mniej przydatną gospodarce. Ten błąd skierowania w USA uwagi i środków finansowych na nauki ścisłe i techniczne starali się naprawić autorzy raportu sporządzonego przez zespół ekspertów powołanych w 2013 r. przez American Academy of Arts & Sciences pod wielce wymownym tytułem: The heart of the matter. The humanities and social sciences for a vibrant, competitive, and secure nation. Może warto pójść ich śladem?

 

Czytaj też: Prof. Brzeziński. Odrzucam kulturę korporacyjną.

 

Nauka Wydział Psychologii i Kognitywistyki

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.