Wersja kontrastowa

Prof. Ewa Kraskowska. Ksiądz Kaingba, mój dziadek

Fot. Adrian Wykrota
Fot. Adrian Wykrota

- Profesor Bernadetta Darska, literaturoznawczyni i autorka literackiego bloga, recenzję mojej książki zatytułowała  „Świat w pigułce”. Tytuł nieoczywisty, ale trafia w sedno. Nazywa to, na czym najbardziej mi zależało – żeby poprzez historię mojego dziadka pokazać prawie cały XX wiek. Albo odwrotnie – na tle XX wieku opowiedzieć niezwykłe dzieje jednego człowieka. Prof. Ewa Kraskowska pod koniec ubiegłego roku wydała książkę  Ksiądz Kaingba, mój dziadek (Fundacja Terytoria Książki, Gdańsk 2021), w której opowiada swoją rodzinną historię.

Jak długo przygotowywała się Pani do napisania tej książki?

Właściwie nie pamiętam, abym się w ogóle przygotowywała. Od młodości planowałam, że ją kiedyś napiszę, nie wiedziałam tylko, jaki przybierze kształt, myślałam nawet o formie powieściowej. Punktem zwrotnym był rok 2014, kiedy z okazji moich 60. urodzin zorganizowałam zebranie naukowe naszego Zakładu. Spotkaliśmy się w Republice Róż na Placu Kolegiackim i tam zaprezentowałam swój nowy projekt, który nazwałam po prostu „Projekt Kaingba”. Było na tym zebraniu wiele bliskich mi osób: Tomek Pokrzywniak, Wojtek Wielopolski, Balcerzanowie, cały zakładowy zespół. Pokazałam prezentację: kilka podstawowych faktów i archiwalnych zdjęć. Dla niektórych, zwłaszcza młodszych osób było zaskoczeniem, że mam takie „dziwne” pochodzenie. Oczywiście starzy znajomi coś na ten temat wiedzieli, sprowadzało się to jednak do anegdoty biograficznej w stylu: „a wiecie, że Ewa miała dziadka Chińczyka i w dodatku księdza?”.

Krótko po tym spotkaniu zaczęłam porządkować to, co zachowało się w rodzinnym archiwum, między innymi różne papiery po dziadku i całą masę starych zdjęć. Potem pojechałam do Krakowa, do Archiwum Zgromadzenia Księży Misjonarzy św. Wincentego á Paulo, gdzie znajduje się teczka personalna Józefa Kaingby. Znalazłam tam kilka dokumentów, które mnie podekscytowały, piszę o tym w książce… A potem złamałam sobie nogę na nartach.

Pechowo.

Nie do końca. Wprawdzie przez trzy miesiące byłam unieruchomiona w domu, ale szybko zorientowałam się, że w bibliotekach cyfrowych znajduje się dużo zdigitalizowanych źródeł dotyczących mojego dziadka, głównie prasowych, z pierwszych dekad XX wieku. Wykorzystałam je później w książce, która dzięki temu zyskała wartość faktograficzną. Przed erą cyfrową nigdy bym do nich nie dotarła.

Odbyła też Pani kilka podróży śladami dziadka.

Niestety tych podróży nie było tyle, ile bym chciała. Na przełomie maja i czerwca 2020 mieliśmy z mężem zaplanowaną podróż na Bukowinę do Wyżnicy. Przełożyliśmy ją ze względu na pandemię. Teraz trwa tam wojna, te okolice niestety dość mocno ucierpiały, pewnie tam już nie pojadę. Natomiast do Chin nigdy nie miałam zamiaru pojechać, w ogóle nie ruszam się poza Europę.

Podróże, które odbyłam śladami dziadka, to oprócz Krakowa Bydgoszcz, Raczkowo koło Skoków, Morawin pod Ostrzeszowem, Siemianice niedaleko Kępna – czyli w zasadzie Wielkopolska. Bo właśnie z Wielkopolską był najbardziej związany.

A kiedy Pani odkryła, że Pani rodzina różni się od innych?

Często jestem o to pytana, ale ja konkretnego momentu nie pamiętam. Istniał w moim otoczeniu tak zwany Ksiądz Wujek, który wyglądał bardzo egzotycznie, ale nie zastanawiałam się, co on robi w naszej rodzinie. Mój ojciec był do niego bardzo podobny, więc już za młodu coś mi zaczęło świtać w głowie, ale nie byłam zbytnio dociekliwa. Nie wiem, czy to tylko moja przypadłość, czy taka jest natura wieku dziecięco-młodzieżowego, że nie zaprząta sobie głowy sprawami dorosłych. W mojej rodzinie żyło mi się po prostu dobrze. Dzisiaj często myśli się o przeszłości w kategoriach traum rodzinnych, pragnie się je jakoś przepracować. Ale wtedy, w Wałbrzychu, wszystko toczyło się w moim życiu wręcz idyllicznie. Miałam swoją ukochaną babcię, nie zastanawiałam się, dlaczego noszę jej panieńskie nazwisko, dlaczego nie ma żadnego dziadka ze strony taty. Dla mnie Klara – siostra mojej babci – była takim zastępczym dziadkiem. Siostry tworzyły tandem funkcjonujący prawie jak małżeństwo. Jedna pracowała, druga prowadziła dom. Zdaję się, że były ze sobą szczęśliwe. Nic mnie wtedy w tym układzie nie dziwiło.

Wiele osób mogłoby powiedzieć: „aha, tak to działa”. Bo gdzie są te wszystkie dzieci poczęte ze związków z osobami duchownymi? Nie bała się Pani, że wydając tę książkę, dotyka Pani tabu?

Że dziadek ksiądz? Nie, w ogóle o tym nie myślałam. Nie mam żadnej relacji z Kościołem. Kiedy pada pytanie, co na to Kościół – a zdarza się – jestem całkowicie zaskoczona. W ogóle nie przychodzi mi do głowy, że w tej sprawie miałabym się liczyć z opinią Kościoła.

Jednak mówi Pani w książce, że gdyby nie wojna rosyjsko-japońska i celibat, nie byłoby Pani na świecie.

Tak, bo myślę, że gdyby dziadek jako ksiądz mógł założyć rodzinę, ożenić się z babcią Helą, to zapewne mój ojciec by się urodził, ale raczej nie zostałby lekarzem ginekologiem. A jeśli nie studiowałby medycyny w Poznaniu, nie poznałby mojej mamy w poznańskiej „imce”, czyli klubie YMCA (Young Men Christian Association), gdzie po wojnie grywał jazz Krzysztof Komeda, i geny inaczej by się połączyły – nie we mnie.

Myślę, że ta książka ma potencjał, aby otworzyć dyskusje na ten temat…

Gdyby chodziło tylko o to, że dziadek był księdzem, w ogóle bym nie widziała powodu, aby na ten temat pisać. To już nie jest niezwykłe.

Ale odważne.

Jest tyle dzieci księży katolickich…

Właśnie, i one funkcjonują gdzieś na marginesach świadomości zbiorowej, a tu takie wyznanie: „Ksiądz Kaingba, mój dziadek”. Mocne!

Nad tytułem długo myślałam, mimo że jest on taki prosty. Chciałam zawrzeć w nim jak najwięcej informacji, by od samego początku pewne rzeczy były oczywiste. Nie umiałam jednak włączyć słowa Chińczyk, „Ksiądz Kaingba - mój dziadek Chińczyk” – to trochę za dużo. W końcu uznałam, że już samo nazwisko Kaingba brzmi egzotycznie i to wystarczy.  Jednak w książce nie chodzi o to, że mój dziadek był księdzem katolickim. Zwłaszcza, że z tego powodu w mojej rodzinie nie wydarzyło się nic złego, przeciwnie – wszyscy wyszli z tej sytuacji bez większego szwanku, babcia była osobą niezwykle radosną i pogodną, mój ojciec uważał, że powiodło mu się w życiu. I gdyby mój dziadek był po prostu Chińczykiem – bez tego księżowskiego dodatku – też pewnie bym się tym nie zajęła. Dzisiaj nie jest żadną rewelacją, że jedno z rodziców ma egzotyczne korzenie. W moim przypadku kluczowe było to połączenie, ksiądz plus Chińczyk …

Sporo miejsca poświęca Pani rekonstrukcji dzieciństwa dziadka. To niezwykle wzruszająca historia.

Chociaż dziadek nie zachował żadnych wspomnień z tego okresu, to jednak te wczesne doświadczenia musiały go mocno naznaczyć i ukształtować. Przed napisaniem książki odbyłam własne studia historyczne nad dziejami wojny rosyjsko-japońskiej, o której – jak większość ludzi żyjących na przełomie XX i XXI wieku – miałam słabe pojęcie. W naszej świadomości historia XX wieku zaczyna się od I wojny światowej, a wojna rosyjsko-japońska to lata 1904-1905. Od wczesnej młodości znałam taką rodzinną narrację, że w czasie tej wojny Księdza Wujka jako malutkiego chłopca porwał oficer rosyjski i przywiózł na wschodnie kresy dawnej Polski. To była skrócona wersja historii Józefa Kaingby, często powtarzana w moim domu.

Ale w szczegółach poznałam tę historię dopiero dużo później. Wielkie wrażenie zrobiły na mnie opracowania na temat bitwy pod Mukdenem (luty-marzec 1905), które uważnie studiowałam, bo na obrzeżach tego miasta mieszkała wieśniacza rodzina mojego dziadka. To były dwojakiego rodzaju źródła, z jednej strony reportaże i literatura sensacyjno-przygodowa, gdzie doszukałam się niesłychanie naturalistycznych opisów tej trwającej kilka tygodni bitwy, największej w dziejach do czasu I wojny. Interesowały mnie zwłaszcza sceny ewakuacji wojsk rosyjskich i całej infrastruktury z nimi związanej. Wszyscy uciekają w panice, pchają się do pociągu – bo działała już wtedy kolej transsyberyjska. Nagle zaczęło mi się to w wyobraźni materializować: cały ten tumult, zgiełk, krew, a w tym wszystkim mały chłopczyk. To były źródła, które pobudzały moją wyobraźnię. Ale były też dane historyczne mówiące o liczebności obu armii, o stukilkudziesięciu tysiącach poległych, mapy pokazujące przebieg bitwy, kluczowe postacie obu walczących stron. Cały świat się tym ekscytował, Jack London przybył do Mandżurii, by jako reporter relacjonować działania wojenne. Taka była skala wydarzenia, które przerzuciło mojego dziadka z serca Mandżurii na Podole.

A dalej, jak w powieści przygodowej, pojawili się na jego drodze dobrzy ludzie…

Najpierw był oficer Bielajew, takie nazwisko znalazłam w materiale prasowym z 1930 roku. Nie wiemy o nim wiele, pewne jest to, że szybko przekazał chłopca jego późniejszym polskim opiekunom. Dziadek rzeczywiście miał szczęście w życiu, spotykał na swojej drodze ludzi, którzy mu pomagali. Trochę jak bohater baśni, który natrafia na różne niebezpieczeństwa i dzięki pomocnikom wychodzi z nich cało.

W książce właściwie nie słyszymy głosu dziadka, niewiele o sobie mówi.

Jeśli chodzi o te najwcześniejsze lata, niewiele pamiętał. W książce zapisałam fragment naszej ostatniej rozmowy z 1988 roku, trzy miesiące przed jego śmiercią. Wówczas opowiadał mi, że miał siostrę, która nosiła go na barana, i że gdy został zabrany z domu, to transportowano go w koszu – pamiętał świat widziany przez szczeliny w wiklinie.

Ale to wszystko. Kiedy spotykaliśmy się kilka razy do roku, z okazji świąt czy uroczystości rodzinnych, zwykle rozmawiało się o wydarzeniach bieżących, a nie o przeszłości. Sprawia mi przykrość fakt, że moja dzisiejsza wiedza o dziadku Kaingbie jest nieskończenie większa od tej, jaką posiadał mój ojciec. I że nie mogę się nią z nim podzielić.

W książce wspomina też pani, że dziadek często mieszał fakty ze swojego życia. Nawet jego narodowość nie jest oczywista.

Niepojęte, prawda? Jego bardzo bliscy przyjaciele, państwo Bohosiewiczowie, polscy Ormianie, z którymi przyjaźnił się, gdy był proboszczem w Wyżnicy na Bukowinie, wspominali go jako księdza Koreańczyka. Podobnie Ludwik Solski, który znał go prawie pół wieku, pisze o nim w liście do swojej córki jako o Koreańczyku. Z Koreą dziadek nie miał nic wspólnego. Wersja, że był Japończykiem – pojęcia nie mam, skąd się wzięła, ale była dość rozpowszechniona. Nie mogę zrozumieć, dlaczego na użytek różnych ludzi i sytuacji podawał inne wersje swojego pochodzenia. Myślę, że do pewnego stopnia odzwierciedla to stan świadomości ludzi Zachodu żyjących w owych czasach. Dla przeciętnego Europejczyka Daleki Wschód był czymś jednolitym, nierozróżnialnym. A dla dziadka ważne było przede wszystkim to, że stał się Polakiem i chrześcijaninem.

Ważną rolę w książce pełnią kobiety, to ciche bohaterki tej historii.   

Bardzo pragnęłam, aby to wybrzmiało. Dom kobiet, który opisuję w jednym z rozdziałów, był fundamentem, na którym ukształtował się charakter mojego ojca, a przez to też i mój, bo byliśmy – jesteśmy – bardzo do siebie podobni. Przecież romans młodziutkiej dziewczyny z księdzem, ciąża i nieślubne dziecko – to mogło zakończyć się tragicznie, niczym w Klątwie Wyspiańskiego. A tymczasem sprawy potoczyły się tak, że mały śniady bękart (nie bójmy się tego słowa) został oczkiem w głowie czterech kobiet. Ojciec był w dzieciństwie rozpieszczany do granic możliwości. Prababcia – której nie poznałam, bo zmarła w trakcie okupacji – była wspaniałą kobietą. Wcześnie została wdową z trzema nieletnimi córkami. Najstarsza z nich, ciotka Klara, wykształciła się, zdobyła zawód, została księgową i dość szybko przejęła rolę żywicielki rodziny. W dodatku one wszystkie lubiły Kaingbę, był dla nich Józiem, Józinkiem. W historii mojej rodziny nie ma traumy, wykluczenia, dyskryminacji. Aczkolwiek wyobrażam sobie, że były w niej też momenty dramatyczne. Kiedy myślę o mojej babci jako młodziutkiej dziewczynie, która najpierw niefortunnie się zakochuje w księdzu Chińczyku, a potem zachodzi w ciążę, rodzi dziecko na wiejskiej plebanii u swojego kochanka... Sytuacja nie do pozazdroszczenia.

W całej tej historii nie chodzi przecież tylko o romans, ale o wielką miłość

Taką mam nadzieję. Związek Heli i Józefa przerodził się w końcu w przyjaźń dwojga starszych ludzi, ale wcześniej udało im się kilkanaście lat spędzić przynajmniej częściowo razem. W książce opisuję sztambuch babci, który zachował się w domowym archiwum. Znalazłam w nim adresowane do Heli miłosne wiersze Józefa, jego rysunki, zasuszony kwiatek szarotki...

A Pani jak go wspomina?

Nie byłam z nim szczególnie związana uczuciowo. Istniał na obrzeżach mojego świata, choć stanowił ważny punkt odniesienia dla mojego poczucia tożsamości. Dzięki napisaniu książki w jakiś sposób go odzyskałam.

Zob. też. Dr Lucyna Marzec.Iłła i Grabosia czyli poetka i jej służąca

Nauka Wydział Filologii Polskiej i Klasycznej

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.