- Dlaczego z 80 tysięcy społeczności mazurskiej polskiego pochodzenia, stanowiących legitymizację dla Polski do przejęcia Mazur, zostało tylko 4-6 tysięcy? - z prof. Andrzejem Saksonem z WNPiD UAM, Mazurem z wyboru, rozmawia Ewa Konarzewska-Michalak.
W młodości przyjaźnił się pan z Mazurem w Berlinie. Jak ta relacja wpłynęła na pana pracę naukową? A może to prof. Andrzej Kwilecki zainspirował pana do badań nad etnicznymi mniejszościami?
Jak to często bywa, przypadek odgrywa w życiu dosyć istotną rolę, również moim. Richard Kostrzewa, Warmiak nie Mazur, pochodził z Biskupca Reszelskiego i w ramach akcji łączenia rodzin w latach 50. znalazł się w Berlinie. Miał firmę przeprowadzkową, w której dorabiałem. Gdy zaprzyjaźniliśmy się, opowiedział mi o losach społeczności warmińsko-mazurskiej. W jego życiorysie z całą złożonością ukazały się problemy tej grupy ludzi, o których nie miałem pojęcia.
Wcześniej napisałem na UAM, pod kierownictwem mojego mistrza, profesora Andrzeja Kwileckiego, który miał wyczucie do tematów poświęconych grupom etnicznym, pracę magisterską, jak i rozprawę doktorską o tematyce niemcoznawczej. Prof. Kwilecki stwierdził, że mógłbym pracować w Instytucie Zachodnim. Od października 1980 roku miałem być tam zatrudniony, ale włączyła się wielka historia czyli wydarzenia sierpniowe. Ówczesny dyrektor, profesor Antoni Czubiński, mający określone przekonania polityczne, ale człowiek niezwykle życzliwy, powiedział: - Trudno mi pana zatrudnić, niech pan przyjdzie za miesiąc. Chodziłem tak trzy razy. Zrozumiałem, że nie mam już o co zabiegać, gdy profesor zapytał mnie, czy znalazłem pracę.
Dlatego wyjechał pan do Olszyna?
Tak się złożyło, że w tym czasie moja późniejsza żona dostała pracę w Olsztynie w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Dowiedziałem się od pani profesor Anny Szyfer, etnolożki związanej z UAM, że istnieje możliwość zatrudnienia w Ośrodku Badań Naukowych im. Wojciecha Kętrzyńskiego. Ale w międzyczasie spotkałem kolegę historyka Andrzeja Borkowskiego, który pracował na ówczesnej Akademii Rolniczo-Technicznej, poprzedniczki Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Opowiedziałem mu o moich planach, a on na to: - Andrzej, stuknij się w głowę, tam zarabiają grosze - co było zgodne z prawdą. - Składaj papiery do Akademii, z pewnością zarobisz prawie dwa razy więcej. I tak w styczniu 1981 roku podjąłem pracę w Instytucie Nauk Społecznych.
Olsztyn oznaczał dla mnie nie tylko przeprowadzkę, ale również reorientację kierunku badawczego. Zastanawiałem się nad tematem rozprawy habilitacyjnej i uznałem, że po wprowadzeniu stanu wojennego, kiedy trudno było o paszport, dalsze badania problematyki niemieckiej odkładam na bok. Profesor Kwilecki radził, żebym daleko nie szukał, bo obiekt moich badań, czyli społeczność mazurska, chodzi po ulicach miasta.
Dlaczego Mazurzy emigrowali do Niemiec?
To temat, który był i do dziś jest drażliwy, bo zawsze pojawiało się pytanie, dlaczego ze 80 tysięcy społeczności mazurskiej polskiego pochodzenia, stanowiących legitymizację dla Polski do przejęcia Mazur, zostało tylko 6-4 tysięcy? Swego czasu Niemcy wypominali, że mamy Mazury i Warmię, a oni mają Mazurów i Warmiaków. Mieli rację, bo około 80 procent tej ludności w kilku falach wyemigrowała do Niemiec.
Szukanie odpowiedzi było niewygodne, dlatego badacze omijali ten temat. Emigracja wynikała w znacznej mierze z błędnej i dyskryminującej polityki wobec tych ludzi, ale też z zaawansowanego procesu germanizacji. Po 1956 roku ta społeczność doszła do wniosku, że będzie jej lepiej w Republice Federalnej Niemiec, bo przyszłość w komunistycznej Polsce, również materialna, rysowała się w czarnych barwach. Problem i pojęcie swoistej tragedii mazurskiej i warmińskiej polega na tym, że trzon tej społeczności wyjechał, w przeciwieństwie do Ślązaków.
Warmiacy dłużej się trzymali, emigrowali od początku lat 70., co po części wynikało z mniejszego stopnia zgermanizowania. Natomiast Mazurzy, ewangelicy, byli bardziej związani z państwem niemieckim. Szczególnie istotny był, do niedawna wyparty, fakt, że od 1933 r. masowo popierali Hitlera, który po raz pierwszy stworzył im możliwość bycia równoprawnymi obywatelami Rzeszy. Niech starsze pokolenie, które mówi po mazursku wymrze, a młodsze, dzięki indoktrynacji będzie już w pełni niemieckie - takie podejście mieli narodowi socjaliści. Natomiast Warmiacy byli w większości katolikami i przez to bardziej związani z ruchem polskim.
Rezultatem badań była ważna książka…
Monografia “Mazurzy - społeczność pogranicza” cieszyła się chyba największym uznaniem z moich prac. Los okazał się bardzo przychylny, bo książka wyszła w idealnym momencie - 1990 roku, kiedy nie działał już Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk. Problematyka etniczna była obciążona cenzurą. Profesor Kwilecki pięć lat walczył o wydanie monografii o Łemkach. Za jego radą pisałem tak, jakby cenzura nie istniała. Książka, do której przedmowę napisał guru polskich socjologów - profesor Jan Szczepański, dostała wiele bardzo dobrych recenzji. Dla mnie, młodego badacza, to było niezwykłe wyróżnienie.
Które z pana odkryć szczególnie doceniono?
Problematyka mazurska w toku badań ewoluowała na rzecz stworzenia teorii wskazującej na ogólniejsze prawidłowości. Badając Mazurów i pruskich Litwinów, którzy mieszkali w Kraju Kłajpedzkim, stworzyłem teorię małego zasięgu pokazującą, że w przypadku odłączenia grupy od państwa czy narodu pochodzenia następuje mechanizm stopniowej identyfikacji się z drugim państwem, w tym przypadku pruskim. Wywnioskowałem, że niezależnie od rodzaju polityki prowadzonej wobec tej ludności, proces rozpadu poprzez emigrację był nie do uniknięcia. Mechanizm ten wynikał z poczucia obcości wobec Polaków i Litwinów oraz bliskości kulturowej z Niemcami.
Upowszechniłem też teorię społeczności pogranicza kulturowego. Stwierdziłem, że Mazurzy i Warmiacy, podobnie jak Ślązacy żyjący na pograniczu kultur i cywilizacji, funkcjonują inaczej niż społeczności jednorodne. Charakteryzują się wielością tożsamości. Elementem konstytuującym jest przynależność do Mazurów czy Ślązaków. Posiadanie jednocześnie elementu polskości i niemieckości nie jest wewnętrznie sprzeczne. W zależności od wiatrów historii te społeczności mogły żyć w dwóch światach. Po wojnie nie było chęci zrozumienia takich niuansów. Jeśli nie złożyłeś jasnej deklaracji byłeś wrogiem, “zakamuflowanym Niemcem”. A ci ludzie po prostu chcieli żyć u siebie.
W swoich badaniach nad Ziemiami Zachodnimi i Północnymi zastosowałem pojęcie społeczeństwa postmigracyjnego, które obecnie jest używane przez wielu badaczy przemian społecznych na tych terenach, które stanowią jedną trzecią terytorium Polski.
Jak pan wspomina okres pracy i kierowania Instytutem Zachodnim?
Instytut Zachodni, jak i Uniwersytet jest dla mnie jako badacza bardzo ważny. Pracuję w obu miejscach od ponad 30 lat. W Instytucie pełniłem szereg funkcji, przez wiele lat byłem sekretarzem naukowym, a w latach 2004 -2011 dyrektorem. Okres samego dyrektorowania wspominam jako niełatwy. Z jednej strony miałem satysfakcję z kierowania zespołem kompetentnych badaczy, z którym realizowaliśmy projekty badawcze. Ukazała się między innymi dziewięciotomowa seria pod tytułem “Republika Federalna Niemiec 20 lat po zjednoczeniu. Polityka, gospodarka, społeczeństwo”, na którą pozyskaliśmy milionowy grant.
Niestety cieniem kładła się niezwykle trudna sytuacja finansowa, w której znalazł się nie tylko Instytut Zachodni, ale wszystkie podobne placówki, takie jak Instytut Śląski w Opolu czy Ośrodek Badań Naukowych w Olsztynie. Ówczesne ministerstwo pod kierownictwem prof. Kudryckiej wprowadzając reformę szkolnictwa wyższego nie dostrzegało potrzeby funkcjonowania tego typu placówek, uważając, że przy bardzo ostrych tendencjach parametryzacji, nie będą konkurencyjne, z racji swojej specyfiki. Praktyka była taka, że z roku na rok dotacje pozostawały na tym samym poziomie lub malały, co powodowało, że większość energii kierownictwa skupiała się na zabezpieczeniu podstawowych interesów materialnych. Jako petenci jeździliśmy do różnych ministerstw błagając o pieniądze. To był koszmar, zwłaszcza, że mieliśmy pierwszorzędną markę w Europie jako czołowa placówka niemcoznawcza. Pamiętam, gdy na inauguracji roku akademickiego mówiono o nas jako o perle w koronie nauki poznańskiej.
Zmianom przyświecała filozofia, że pieniądze należy pozyskiwać przez granty. Tylko, że z projektów trudno było transferować pieniądze na pensje. Rzecz dodatkowo komplikował fakt, że naszym organem założycielskim był minister spraw zagranicznych. Planowano włączyć Instytut w strukturę Polskiej Akademii Nauk, potem Uniwersytetu. Borykaliśmy się z problemami strukturalnymi, które z dzisiejszej perspektywy wynikały z błędnej polityki naukowej. Wielokrotnie formułowaliśmy opinię, że należało podjąć decyzję o likwidacji placówki, jeśli nie była potrzebna. Nie odważono się, pewnie z obawy przed reakcją społeczności lokalnej. Czekało nas powolne wykrwawianie.
Wśród władz centralnych pojawiła się, z naszego punktu widzenia, obłąkańcza koncepcja, mianowicie, żeby Instytut Zachodni włączyć w strukturę Ośrodka Studiów Wschodnich i stworzyć zespół zachodni, czyli niemcoznawczy, niezależnie od tego, że w Warszawie funkcjonował Polski Instytut Spraw Międzynarodowych. Do tego jednak nie doszło.
Cały czas stoję na stanowisku, że przyłączenie jest najgorszą rzeczą dla instytucji, bo odtworzenie jej jako samodzielnej jednostki jest prawie niemożliwe. Uważałem, że autonomia nawet kosztem ofiar, jest najważniejsza. Za czasów mojego następcy przez prawie rok jako pracownicy solidarnie się opodatkowaliśmy i braliśmy po pół pensji, żeby przetrwać. W 2015 roku, gdy do władzy doszedł PiS przeważyła koncepcja, żeby nas zachować. Powstała ustawa sejmowa o stałym budżecie, relatywnie niskim, ale zezwalającym na normalne funkcjonowanie. Naszym organem prowadzącym został premier. Instytut Zachodni stał się de facto jednostką thinktankową czyli placówką rządową zajmującą się pracą analityczną i z tego jest rozliczana. W Instytucie zachodnim zajmuję się obecnie problematyką Ziem Zachodnich i Północnych.
Chcę podkreślić, że my, pracownicy naukowi nie mamy sobie nic do zarzucenia. Przed 1989 rokiem i po trzymaliśmy się warsztatu i robiliśmy dobrą robotę. Oceną naszej pracy są publikacje, a nasz dorobek był zawsze wyższy niż potencjał.
Zobacz też: Prof. Sakson nagrodzony przez samorząd Warmii i Mazur