Ule w dużych miastach szkodzą dzikim pszczołom – udowadniają naukowcy związani z ruchem „Nauka dla Przyrody“, protestujący przeciw powiększaniu pasiek. – Wejście pszczoły miodnej do dużych miast pokazało, ile złego taka konkurencja, wręcz inwazja, w warunkach ograniczonej przestrzeni i zasobów może zrobić.
Nie od dziś słyszymy, że pszczoły wymierają i trzeba im pomóc.
- Okazuje się, że naszej pomocy potrzebują przede wszystkim dzikie gatunki odpowiedzialne za zapylanie większości roślin, a nie pszczoły miodne, hodowane przez człowieka - twierdzi dr Jacek Wendzonka, entomolog z Wydziału Biologii UAM.
Inicjatywa miast zakładających pasieki z pozoru wydaje się pożyteczna. To jednak niedźwiedzia przysługa dla dzikich pszczół i innych zapylaczy, bo wprowadza do coraz mniej przyjaznego środowiska przygniatającą konkurencję.
- Wejście pszczoły miodnej do miast pokazało, co taka konkurencja, wręcz inwazja, w warunkach ograniczonej przestrzeni i zasobów może zrobić. Do tej pory tę konkurencję rozpatrywaliśmy na wielu płaszczyznach, nie mieliśmy jednak wielu dzisiejszych problemów. Pszczelarstwo w ostatnich latach dynamicznie się rozwija. Zajmuje się nim blisko 90 tys. osób; każda ma średnio ponad 20 uli stawianych wedle uznania i możliwości pszczelarza. Wpływa to na nierównomierne napszczelenie. Myślę, że pszczelarstwo czekają zmiany regulacyjne w tym zakresie.
Poznań nie jest wolny od tego problemu. W trudnej sytuacji znalazły się dzikie pszczoły żyjące na poznańskiej Cytadeli, odkąd pojawiły się tam ule. W tej największej enklawie zieleni w centrum miasta żyje w rozproszeniu około 100 gatunków dzikich pszczół. Tymczasem tylko w jednym ulu znajduje się nawet 50 tysięcy osobników pszczoły miodnej. - Na tak ograniczonym obszarze to jest jak potop szwedzki. Dla dzikich pszczół, które są wartością samą w sobie i świadczą o przyrodniczej cenności parku, oznacza to ograniczenie możliwości funkcjonowania.
Zobacz też: Dr Szymon Konwerski. Bez owadów nie ma życia na Ziemi
Skali zniszczeń nie widać od razu - są badania, które dowodzą, że pod wpływem presji pszczoły miodnej dzikie pszczoły mają coraz mniej pokarmu. Na przykład trzmiele, które żyją społecznie, nie mogą zebrać tyle pyłku, ile potrzebują dla swojej rodziny. W związku z tym rodzą się coraz mniejsze robotnice, które z racji rozmiarów zbierają coraz mniej pyłku. Nakręca się spirala niedożywienia, która może skutkować niedokończeniem rozwoju gniazda czyli brakiem wylotu samców i młodych królowych zakładających gniazda w przyszłym roku.
– Nie widzimy od razu tego procesu zanikania, bo jest rozciągnięty na lata. Nie jest też tak spektakularny jak śmierć całego roju w ulu, co natychmiast zaobserwuje pszczelarz; śmierci dzikich pszczółek nikt nie dostrzeże - dodaje dr Jacek Wendzonka.
Nawet, jeśli zasiejemy w parku pasy albo łąki kwietne, to i tak nie rozwiąże to problemu - badania wykazały, że obecność pszczoły miodnej wpływa zarówno na redukcję osobników, jak i poszczególnych dzikich gatunków, bez względu na to, czy takie pasy są, czy nie.
Tymczasem jeszcze w tym roku pasieka na Cytadeli ma być powiększona o kolejne ule, które mają stanąć w ogrodzie kwiatowym w dawnym amfiteatrze czyli w miejscu najatrakcyjniejszym także dla dzikich pszczół!
Dzikie pszczoły nie dają nam miodu, za to oferują o wiele cenniejszy akt zapylenia, czego nie dostrzegamy i nie doceniamy. Zapewne dlatego, że nic nas nie kosztuje… Przykładem niech będzie pszczoła murarka, bo to ona, a nie pszczoła miodna zapyla zdecydowaną większość jabłoni i innych drzew owocowych! Z tego względu także nauczyliśmy się ją hodować.
Dlaczego zapylacze wymierają? Bo brakuje im siedlisk. Dzikie pszczoły, których w Polsce żyje blisko 500 gatunków, potrzebują nieużytków, niekoszonych zarośli, niedeptanej ziemi. Takich miejsc jest coraz mniej, bo ludzie porządkują otoczenie, lubią przycięte trawniki i tuje w ogródkach, nie lubią za to „bałaganu”, który jest potrzebny zwierzętom do przetrwania. Pszczoły zakładają gniazda w ziemi, zeszłorocznych pędach malin, pustych muszlach ślimaków i tym podobnych „nieuporządkowanych” miejscach.
Dr Jacek Wendzonka założył na Kampusie Morasko kilkadziesiąt prostych pomocy gniazdowych, nie wymagających inwestowania dużych środków, by dać zapylaczom możliwość założenia gniazda. Gorzej jest z gatunkami kopiącymi gniazda w ziemi – odpowiedniej powierzchni terenu, powierzchni biologicznie czynnej, nie da się niczym zastąpić.