Prof. Czesław Rudowicz jest fizykiem – nomadą naukowym, gdyż pracował na 4 kontynentach w 6 uczelniach, by po 37 latach powrócić na UAM, swoją Alma Mater.Wysoki, szczupły, zawsze w białej koszuli, jest charakterystyczną postacią na Wydziale Chemii UAM, gdzie od 2015 roku jest profesorem wizytującym.
Zwyczaj białej koszuli przejąłem od prof. White’a z Australian National University, który ubierał się tak w zgodzie z nazwiskiem. Zwyczaj bardzo wygodny, bo nie muszę się zastanawiać rano, jaką koszulę wybrać – uśmiecha się.
Na UAM studiował, zrobił doktorat u prof. Leona Kowalewskiego, pracował jako adiunkt,rozwijał swoje zainteresowania magnetyzmem jonów przejściowych oraz EPR (elektronowy rezonans magnetyczny), który – dziś stosowany jako standardowa metoda w wielu dziedzinach – wówczas żywo się rozwijał. Marzył o pracy za granicą, a jedyną taką wówczas możliwość dawał Polservice, który miał monopol na „sprzedaż” fachowców za granicę. A więc kurs dla specjalistów w Warszawie, paszport, wiza i – wylot do Lagos z kontraktem do pracy w Minna w stanie Niger. Nigeria – wówczas bardzo bogaty kraj, przywiązywała wielką wagę do edukacji. Bilet lotniczy przez pomyłkę dostał tylko dla siebie, a więc żona z małą córką wyruszyły na statku „Kraków” płynącym do Port Harcourt, by razem z Fiatem, na który dostał 1800 dolarów pożyczki, dotrzeć dużo później. Jak mówi profesor, dzięki temu, że we wszystkich podróżach towarzyszyła mu rodzina, „zawsze miałem kawałek Polski ze sobą”. W Minna okazało się, że ma być kimś w rodzaju inspektora oświatowego zamiast pracować na uczelni. Dużo by mówić, jak udało się odebrać rodzinę i osiąść razem w Port Harcourt: była i malaria i podróż autostopem z Minna do Kano, którą dziś profesor ocenia jako wielce ryzykowną i dziękuje Opatrzności, że wszystko dobrze się skończyło.
Pomimo pierwszych 2 miesięcy tułaczki po urzędach, prof. Rudowicz dobrze wspomina Nigerię. Otrzymał stanowisko wykładowcy na Uniwersytecie w Port Harcourt, tworzonej od podstaw uczelni; wzrastało się razem z nią. Zespół był nowy, nie wytworzyły się żadne układy. Nacisk był położony na dydaktykę, wielu studentów pochodziło z biednych rodzin, ale taki młody, ambitny uniwersytet ma duży potencjał naukowy. – Zaplecze badawcze się dopiero tworzyło – wspomina prof. Rudowicz – ale gdy myśmy mieli rosyjskie Riady, tam jeden z polskich matematyków przedłużył pobyt, by móc pracować na nowym komputerze VAX. Po dwóch latach w Nigerii profesor z rodziną wyruszył do Erlangen – jako stypendysta Humboldta w Instytucie Chemii Fizycznej. Skończyła się egzotyka, zaczął intensywny kurs języka niemieckiego. Spotkał tam innych niż w oficjalnej propagandzie Niemców. W parafialnym kole biblijnym tłumaczył listy z polskich parafii ze spisem potrzeb. Był stan wojenny i Niemcy wysyłali setki paczek i transportów z pomocą. – Zetknąłem się z wielką serdecznością Niemców – mówi – na dnie której była szczera skrucha za wojnę. To było takie pojednanie na najniższym szczeblu, w osobistym kontakcie.
W listopadzie 1982 przez Sydney do Canberry: – Lądujemy na lotnisku, budyneczek mały, pieszo idziemy z samolotu, wita nas ktoś w szortach i kolanówkach, wyciąga rękę: „I am Dick”. To był mój szef, chemik (!). Po niemieckim „Herr Doktor Professor” było to coś zupełnie innego –wspomina.Australijski Narodowy Uniwersytet (ANU) miał piękny rozległy kampus. Często dojeżdżał do pracy rowerem i wracając przywoził siatkę rydzów. – Ta uczelnia – wspomina– charakteryzowała się dużą otwartością na różnorodność, a atmosfera była wspaniała, oparta na zaufaniu.
Kiedy publikował jedną ze swoich najbardziej znaczących prac, mającą obecnie kilkaset cytowań, jego szef odmówił dopisania do niej swojego nazwiska. Biblioteka otwarta była całą dobę, książki i czasopisma można było brać samemu, ksero było do swobodnej dyspozycji, a wtedy na UAM, aby zrobić ksero artykułu, trzeba było mieć pisemną zgodę dyrektora instytutu.
To w Canberze prof. Rudowicz założył Komisję Oświatową i Polską Szkołę Przedmiotów Ojczystych, kształcącą aż do matury, istniejącą do dziś. Chciał, aby (swoje i inne) dzieci utrzymać w polskości i aby kształcenie było bardziej nowoczesne niż w sobotnich szkołach „starej” Polonii. Po siedmiu latach pracy na ANU habilitował się na UAM, choć początkowo usłyszał, że habilitacja jest… „tylko dla Polaków.”
Po telefonicznym interview pod koniec 1989 roku przyszła oferta na stanowisko readera z Politechniki w Hongkongu – wtedy kolonia brytyjska. Spędziwszy Boże Narodzenie w Polsce, już jako dr hab., wylądował na starym lotnisku Kai Tak, strasznie zatłoczonym, gdzie przez kilka godzin (z żoną i dwójką dzieci) szukał osoby, mającej ich odebrać. Za to potem czekał luksusowy hotel, gdzie 16-letnia córka otrzymała osobny pokój połączony z pokojem rodziców. Po kilku miesiącach wraz z grupą nowoprzyjętych pracowników pojechali oglądać mieszkania uniwersyteckie: wybrał to na 25 piętrze, w osiedlu ogrodzonym, z basenem i kortem tenisowym. – Właściwie na 50 piętrze, bo było usadowione na wzgórzu – mówi – odczuwało się to zwłaszcza w czasie tajfunów. Syn kiedyś postanowił wyjść na balkon, przywiązawszy się sznurem do stołu. Był i taki moment, kiedy tajfun dosłownie wysadził balkonowe drzwi do środka.
Miejska Politechnika, a od 1994 r., Uniwersytet w Hongkongu (CityU) też był bardzo młodą, dopiero 10-letnią uczelnią. – Było wyczuwalne ogromne parcie na pięcie się w górę – mówi prof. Rudowicz – Bardzo sprawnie i przejrzyście zarządzany.Jako chair professor byłem członkiem Senatu – np. sprawy niekontrowersyjne, niewymagające dyskusji były załatwiane obiegówką: tak/nie/wciągnąć do porządku obrad.
Uczelnia była cyklicznie poddawana audytowi ekspertów z Wielkiej Brytanii czy USA.
Co warte wspomnienia: studentom kierunków technicznych przydano obowiązkowe przedmioty humanistyczne do wyboru, np. z socjologii lub psychologii, i odwrotnie: humanistom – techniczne. To także było częścią owego parcia do doskonałości, do osobistego rozwoju. Zgodnie z polityką władz, CityU miał przyjmować studentów z rodzin biednych, a decydować miał tylko ich poziom merytoryczny. – Proszę sobie wyobrazić – mówi profesor – że o ocenach z egzaminów dyskutowano na komisji, zanim zostały oficjalnie zatwierdzone. Wykładowcy zastanawiali się, czemu ktoś wypadł słabo, czemu w jakiejś grupie oceny są kiepskie i czy przyczyną nie jest słaba dydaktyka? Powoływano różne grupy do rozwiązywania pojawiających się problemów, z myślą, żeby poprawiać to, co jeszcze nie funkcjonuje dobrze, żeby było lepiej. A wszystko to robione było w atmosferze koleżeńskiej, bez intryg i uraz.
Osoby, które nie osiągały odpowiednich wyników w badaniach i dydaktyce zachęcano do odejścia z uczelni. Efekty tego ‘pięcia” oddają wyniki międzynarodowego rankingu THE – CityU zajął miejsce 198 (2004) i 178 (2005).
Początkowo był wielki nacisk na nauczanie w języku angielskim, choć studenci skłaniali lokalnych wykładowców, by wykładali w języku kantońskim. Profesor wymyślił pośrednią metodę – objaśniał zdolniejszym studentom ćwiczenia po angielsku, a oni tłumaczyli innym kolegom po kantońsku.
Po 1997 r., po przekształceniu Hongkongu w specjalną część Chin) stopniowo przywiązywano dużą rolę do oficjalnego języka chińskiego: mandaryńskiego. Oba języki mają to samo pismo, ale co do wymowy są zupełnie odrębne. – Dlatego profesorowie z Chengdu – wyjaśnia profesor – zatrudnieni na moich grantach porozumiewali się na piśmie z lokalnymi kolegami; ze mną też, ale po angielsku. W czasach rewolucji kulturalnej znajomość angielskiego mogła być uznana za szpiegostwo,stąd pewna luka pokoleniowa w znajomości tego języka u starszych naukowców z Chin.
– Studenci CityU traktowali wykładowców z dużym szacunkiem – mówi profesor – to jest wpisane w chińską kulturę. Ale to nic w porównaniu ze studentami w Indiach – dodaje. – W Allahabadzie byłem przez miesiąc visiting professor, m.in. miałem wykład w sali, w której – jak moi gospodarze z dumą podkreślali, niegdyś wykładał Dirac i Heisenberg. Otóż proszę sobie wyobrazić, że siedzę w laboratorium,wchodzi doktorant, podchodzi do swojego profesora, schyla się, dotyka palcami jego buta, po czym składa głęboki ukłon ze złożonymi rękami i dopiero się odzywa! Dla Europejczyka to zupełny szok kulturowy. Trzeba nauczyć się odczytywać odmienne gesty, np.w Hongkongu student wywołany do odpowiedzi przykłada palec do nosa, by upewnić się, że to o niego chodzi.
Pytany o warunki pracy w Hongkongu, profesor odpowiada: bajeczne! Toteż granty nie były dodatkiem do pensji, lecz przeznaczone były wyłącznie na aparaturę i zatrudnienie współpracowników; były też granty na ulepszenie dydaktyki. Przysługiwał bilet lotniczy „do domu” raz na dwa lata: w tym wypadku była to Canberra; subsydium na wynajem mieszkania; wysoka odprawa na koniec kontraktu – można by mnożyć przywileje, które zapewniały naukowcom wysoki poziom życia.
Jako najwyższy w randze naukowej Polak był zapraszany przez konsulat na oficjalne spotkania, np. z Bronisławem Geremkiem czy Aleksandrem Kwaśniewskim. Wspomina bankiet, na którym zgodnie z chińskim obyczajem posiłek spożywano przy okrągłym stole. Na pierwszej kondygnacji talerze, na drugiej obrotowej – potrawy, zaś trzecia to miejsce na dekorację: wśród zieleni i kwiatów siedziały tam dla ozdoby dwa białe króliki.
Na uczelniach w Hongkongu osiągnięcie wieku emerytalnego oznacza koniec pracy. Trzeba było zdecydować, co dalej. Prof. Rudowicz mówi, że jest „Polakiem z urodzenia, Australijczykiem z wyboru, a mieszkał w Hongkongu z przypadku”. Przekonał żonę (psycholog, też pracowała na CityU), do powrotu do Polski jeszcze przed emeryturą: „by oddać naszą wiedzę polskim studentom”. Gdy otrzymał propozycję zatrudnienia w Szczecinie, skorzystał z niej. Żartuje: co się na świecie zatrudnię na politechnice, to ją wkrótce zmieniają na uniwersytet.
Jednak nie zadomowili się na stałe w Szczecinie: brak najbliższych i znajomych z młodości – na spotkania jeździli do Poznania. Przyrzekł żonie powrót do ich rodzinnego miasta. Dzisiaj jest jej bardzo wdzięczny za ten wymóg, a dziekanom Wydziału Chemii za przygarnięcie na macierzystą uczelnię. Dzięki tym peregrynacjom mają w domu obiady „w kilku językach kulinarnych”: chińskim (dzięki przyjaciółce żony z CityU), japońskim (2 miesiące w Sendai), hinduskim.
A Boże Narodzenie?Jak wyglądało w tych różnych egzotycznych miejscach? – Zawsze było polskie – mówi profesor. W Nigerii o zaopatrzenie w polskie produkty dbali licznie pracujący tam Polacy; w Australii Polonia jest tak duża, że są polskie sklepy, a nawet wytwarza się polskie wędliny; w Hongkongu w sklepach delikatesowych można dostać wszystko, wszędzie też były katolickie kościoły. – Natomiast bardziej egzotyczny był dla nas chiński Nowy Rok w Hongkongu – olbrzymie kwiatowe targi z kwiatami do ozdoby mieszkania i mającymi przynieść szczęście drzewkami mandarynkowymi oraz równie ciekawy targ ptasi, bo w tej kulturze śpiewające ptaki są bardzo ważne. W tym okresie wszyscy obdarowują się lai-see, czerwonymi kopertkami z pieniędzmi, co ma zapewnić pomyślność materialną.