Wersja kontrastowa

Zygmunt Ziembiński „Gandhi”. Nauczyciel nauczycieli

fot. Adrian Wykrota
fot. Adrian Wykrota

 

Zygmunt Ziembiński „Gandhi” – tak zatytułowała swoją pracę prof. Sławomira Wronkowska, która dzięki niej chciała przybliżyć postać legendy poznańskiego uniwersytetu. W czerwcu autorce, książce i „Gandhiemu” było poświęcone spotkanie na WPiA.  

Profesor Sława Wronkowska: – Wiemy, że był wybitnym uczonym, obdarzonym talentem i misją badawczą. Wiemy, że obejmował swoim naukowym zainteresowaniami nie tylko teorię prawa, której się poświęcił, ale także etykę, socjologię, metodologię nauk. Nie można spotkać absolwenta wydziału prawa, który nie mówiłby o Ziembińskim, albo jeszcze częściej o „Gandhim”. Niektórzy wspominali go oczywiście bez entuzjazmu, ponieważ zepsuł im wakacje, często bowiem trzeba było poprawiać egzamin z logiki. Był wymagający, ale ci, którzy lubili studiować, uważali, że był jak do rany przyłóż: opiekuńczy i chętny do pracy. Był autorem ponad 19 rozmaitych skryptów, podręczników akademickich, poradników, zestawów do ćwiczeń, a także konstruktorem rozmaitych pomocy naukowych. Ci, którzy go jeszcze pamiętają, wiedzą także, że Zygmunt Ziembiński był nie lada oryginałem. Wysoki, dwumetrowy, chudy, z bardzo charakterystyczną twarzą i bardzo żywą mimiką. Zakosztował za młodu aktorstwa i chętnie czynił z tego użytek. Bardzo trudno jest opisać jego niezwykłą osobowość. Był inny niż wielu profesorów.  

 

Kilka scenek charakteryzujących Ziembińskiego jako człowieka.  

Ziembiński opiekuńczy. Jest upalny, lipcowy dzień, piszemy egzamin wstępny z historii. Ubiegamy się o przyjęcie na wydział prawa. Egzamin trwa pięć godzin. Żar leje się z nieba, okna są otwierane, jesteśmy pełni emocji. Do sali wchodzi niestarannie ubrany człowiek. Trzyma wiadro pełne wody. Chodzi między rzędami i częstuje nią ubiegających się o przyjęcie.  

Znamy też Ziembińskiego, który nie chodził po korytarzach, tylko wielkimi susami biegał po nich, wyciągając do tego czy innego wielką dłoń, a potem żegnał się raz, drugi, trzeci, bo już zapomniał, że się pożegnał wcześniej. Rzucał jakąś uwagę, a o tym, że powódź w Pakistanie, albo że nie zgadza się z jakąś koncepcją, i szedł dalej, pozostawiając tego, do którego mówił, w zakłopotaniu. Wydawałoby się, że był roztargniony, niezorganizowany, a to był baczny obserwator. 

Jest też Ziembiński, który pojawia się od czasu do czasu w akademiku i odwiedza chorych studentów, lub przychodzi do nich, wiedząc, że zbliżają się święta, a oni spędzą je samotnie w Domu Studenckim. 

Prof. Ziembiński Fot. Wikimedia

 

Jest wreszcie Ziembiński uszczypliwy, złośliwy, dowcipny i bierze udział w konferencji. Jak referat jest długi i nudny, to zaczyna się kręcić. Zaczyna stroić miny. Uwaga słuchaczy zaczyna się koncentrować na nim, a nie na referencie, i wreszcie takim szeptem, który paraliżuje całą salę i do tego słyszalnym przez wszystkich, mówi: „A ile to wieloryb musi wody wypluć, żeby mu trochę planktonu zostało na języku”. On nigdy nie powie: „Panie kolego, to był głupi referat, przydługi”. On zawsze musi scharakteryzować to, spuentować w jakiś szczególny, zupełnie inny sposób.  

 

Zaznałam tego sama, pisząc pracę magisterską. Bardzo się borykałam z podstawowym pojęciem prawoznawstwa, mianowicie pojęciem obowiązywania prawa. Szłam do profesora i mówiłam, że nie mogę sobie z tym poradzić, a on na to: 

– Wiesz, Sławka, to takie z nogi na nogę. No i tak znowu z nogi na nogę.  

 

Wracam do domu. Myślę, co to może znaczyć. Wracam po tygodniu, a profesor do mnie: „wiesz, Sławka, to właściwie trzecia noga by była potrzebna”. Rzecz polega na tym, że Ziembiński widział trzy różne pojęcia obowiązywania prawa, ale to zrozumiałam dopiero znacznie, znacznie później. Te jego podpowiedzi były raczej takie, że zmuszały do bardzo intensywnego myślenia.  

 

O swoim życiu Ziembiński wspomniał kiedyś na wykładzie, że układało mu się tak jak Żydom przejście przez Morze Czerwone. – Wielokrotnie udało mi się wyjść z opresji – powiedział.  

 

Profesor urodził się w 1920 roku w Warszawie. Ojciec był doktorem psychologii, który przez lata pracował jako kierownik biblioteki w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, a matka była malarką. Wychowywał się więc w domu inteligenckim, katolickim, patriotycznym – takim, w którym rozbudza się ambicje dzieci. Uczono francuskiego, prowadzono lekcje gimnastyki. W 1938 roku zdaje Ziembiński maturę w prywatnym liceum Stanisława Kostki w Warszawie i ma głowę pełną pomysłów, jak i co studiować, jednak najpierw zgłasza się jako ochotnik do pierwszej dywizji Legionów. Rozpoczyna służbę wojskową, ale po kilku miesiącach jest z niej zwolniony ze względu na zły stan zdrowia.  

Wraca do Warszawy, pracuje przez krótki czas jako robotnik, a potem tuła się przez całą okupację w Kieleckiem i Radomskiem, pracując w różnych majątkach oficjalnie jako księgowy, ale oddając się tajnemu nauczaniu i angażując w ruch oporu. W 1944 roku widzimy go w oddziale leśnym Armii Krajowej kryptonim Pasieka dowodzonym przez Szymona Zarębę, który wspominał go tak: 

– Zrobiłem z niego kwatermistrza, a poza tym miał też odpowiadać za propagandę. Był w tym absolutnie doskonały. Codziennie słuchał BBC i przygotowywał ulotki informacyjne, w których nie tylko referował wiadomości, ale także dodawał swoje własne komentarze, krótkie historyjki z naszego obozowego życia i z życia powiatu. Było to wyjątkowo dobrze napisane, zazwyczaj w zabawny sposób, i stanowiło ogromną podbudowę naszego morale. 

 

Po wojnie nie miał Zygmunt Ziembiński dokąd wracać – czytamy w jego biografii. Jego warszawski dom rodzinny nie istniał, rodzice nie żyli. Wybrał odległy od akowskiej przeszłości Poznań, w którym od 1945 roku kontynuował studia na Wydziale Prawno-Ekonomicznym Uniwersytetu Poznańskiego. Ukończył je w 1947 roku z wynikiem bardzo dobrym. I to w Poznaniu ukończył studia, jednocześnie studiując na Wydziale Filozoficznym. Angażując się w Caritas Academica, spotyka przyjaciół na całe życie. Tworzy „Akademicki savoir-vivre”, zawierający rady i wskazówki dla wracających z wojny kolegów-studentów. Znalazła się wśród nich taka oto rada: „Profesorom należy się Twój szacunek oparty nie na adoracji społecznego wyróżnienia, ale na czci dla ich wieloletniej żmudnej i ofiarnej pracy […]. Nie ma zwyczaju powstawania z miejsc w chwili wejścia profesorów do sali wykładowej. Wypada jednak natychmiast przerwać wszelkie rozmowy i uciszyć się”. 

 

21 października 1950 roku uzyskał Zygmunt Ziembiński stopień doktora. Promotorem pracy zatytułowanej „Procesy o zniewagę jako problem techniki społecznej” był Czesław Znamierowski, który w opinii o niej napisał: „Praca mgra Ziembińskiego nie pachnie zbutwiałą uczonością książkową. Wyrosła nie z czytania cudzych dzieł, lecz z dobrej i pełnej zainteresowania obserwacji spraw ludzkich. Świadczy o przyrodzonym talencie psychologa i socjologa, o znacznym już zasobie skumulowanych w doświadczeniu prawd życiowych, wreszcie o poziomie ogólnym kultury umysłowej, który pozwala widzieć w nim przyszłego uczonego o samodzielnym i oryginalnym osądzie i szerokich widnokręgach”. 

 

W 1969 roku Zygmunt Ziembiński zostaje profesorem zwyczajnym. Nie ma 50 lat, a przecież wojna zabrała mu pięć lat z życia. – Wydawać by się mogło, że jego praca toczy się harmonijnie. Byłoby to niesłuszne – wspomina prof. Wronkowska.  

 

Profesora pomijano przy awansach i jednocześnie powierzono mu zajęcia jedynie z logiki, a nie teorii prawa czy wstępu do prawoznawstwa. Zawsze był bardzo krytyczny wobec politycznej rzeczywistości, związany z Kościołem, niezależny i niechętny władzy. Nie był skłonny do żadnych kompromisów i władze partyjne doskonale o tym wiedziały. „Opiekowała się” nim Służba Bezpieczeństwa. Reżim nie lubił Ziembińskiego, ale jego pozycja naukowa z roku na roku stawała się poważniejsza. Nawet nadzwyczajna. Pozostawał poza nurtem życia uniwersyteckiego, ale to do niego przychodzono radzić się w sprawach moralnych i obywatelskich. Gdy wybuchła Solidarność, zaangażował się w nią bardzo mocno. Objął funkcję szefa koła Solidarności na wydziale. Współpracował ze studentami z NZS. Wspierał ich. Wziął udział w strajku, wygłaszał wykłady w kościele Dominikanów i w rozmaitych zakładach pracy. Gdy wybuchł stan wojenny, pomagał zabezpieczać materiały Solidarności. Był wielkim wsparciem dla tych, którzy tego wsparcia potrzebowali.  

– Czasami dochodziło do sytuacji zabawnych. Pamiętam taką scenę, kiedy w okresie stanu wojennego przysłano do dziekanatu całą porcję ciepłej bielizny – mówi prof. Wronkowska. – Był dylemat. Korzystać z tego czy nie? Przecież to dar władzy… Delegacja młodych poszła do Ziembińskiego, a on zapytał, czy ciepłe. Jak ciepłe, to brać, powiedział.  

Wyróżnienia spotykają Ziembińskiego późno. W nowej Polsce zostaje członkiem korespondentem Polskiej Akademii Nauk. Jest członkiem rady legislacyjnej powołanej przez Mazowieckiego jako Prezesa Rady Ministrów. Bierze udział w pracach komisji senackiej przygotowującej projekt konstytucji. Zostaje odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Jest redaktorem naczelnym „Ruchu Prawniczego, Ekonomicznego i Socjologicznego”.  

Czytaj też: Z sędziowską rozwagą i temperamentem polityka

 

Był nadzwyczaj uważny. Studenci go interesowali. Znał ich i lubił poznawać. Witał się, odpowiadał, rozmawiał. Nie chwalił. Nie umiał tego robić. Zdaniem prof. Wronkowskiej czynił to nieporadnie, ale to nie komplementami zjednywał sobie młodych. 

– Zachowywał się tak, jakby był gospodarzem w wielkim domu, do którego przychodzą młodzi ludzie, a on chce, żeby ci ludzie nie czuli się anonimowi, żeby czuli się dobrze, by wiedzieli, że jest ktoś wśród tych starszych, kto ich zauważa – tłumaczy autorka biografii. – To nie był profesor, który potrzebował audytorium, przy którym wygłosił wykład, patrząc, jak audytorium z zachwytem go słucha. To był taki profesor, który każdemu chciał coś powiedzieć. Bo może właśnie to, o czym on teraz myśli czy nad czym pracuje, zainspiruje studenta… Mówił, że trzeba uczyć studentów prawa i logiki, ponieważ prawnik musi umieć sprawnie i poprawnie myśleć – wspomina.  

 

Dlaczego profesor Ziembiński zyskał przydomek „Gandhi”? Profesor Wronkowska przypomina, że kiedyś powiedział, że on sam nie wie. – Być może ów przydomek przylgnął do mnie w czasach studenckich w Poznaniu – mówił. – Bardzo wówczas biedowałem i byłem ubogo ubrany… 

 

– Ale profesor miał też inne przydomki. W AK nosił pseudonim „Krótki”. Ja natomiast bardzo lubię nazywać go nauczycielem nauczycieli – przyznaje prof. Wronkowska. 

 

Ludzie UAM Wydział Prawa i Administracji

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.