Wersja kontrastowa

Prof. Tomasz Pędziński. One man team sport

Fot. A Wykrota
Fot. A Wykrota

Sport traktuje jako hobby, choć, jak przyznał w młodości, marzyły mu się studia na Akademii Wychowania Fizycznego. Ostatecznie wygrała chemia, choć sport nadal mu towarzyszy i to zarówno prywatnie jak i w pracy naukowej. Prof. Tomasz Pędziński, kierownik Zakładu Fizyki Chemicznej, harmonijne łączy pasje do sportu i nauki, a ostatnio również do dydaktyki, która, jak mówi, pochłonęła go całkowicie. 

 

Siatkówka, biegi długodystansowe, pływanie – tak przeczytałam na pańskiej stronie. Czy coś mi umknęło?

Gdybym miał historycznie przedstawić swoje pasje sportowe, to wszystko zaczęło się od siatkówki. Przez 12 lat grałem w AZS UAM, z czego aż 6 lat byłem kapitanem drużyny. Trochę żałuję, że ta przygoda się zakończyła, ale tak jest ze sportami zespołowymi. Ludzie kończą studia, rozjeżdżają się i z dnia na dzień okazuje się, że nie ma już z kim grać. Więc kiedy ta przygoda się zakończyła, postawiłem na sporty jednoosobowe. Taki one man team sport. Najpierw zacząłem biegać krótsze dystanse 5-10 km, potem przyszedł czas na biegi długodystansowe. Pochwalę się, że moja „życiówka” w półmaratonie to 1:29 – ale wciąż jestem na tyle młody, że wierzę w jej poprawienie. W tzw. międzyczasie moja córka rozpoczęła treningi pływackie, no i włączył mi się w głowie taki moduł sportowca, pozazdrościłem jej i sam zacząłem pływać z trenerem. Ale, uprzedzając pytanie, nie wyszedł z tego triatlon. Nie startuję, ponieważ nie umiem jeździć na rowerze (śmiech). Zresztą, to akurat nigdy mnie nie pociągało…

 

Takie zacięcie sportowe chyba nadal nie jest zbyt popularne wśród naukowców? Czy chemicy lubią sport?

A właśnie, że lubią. Mam kilku kolegów, których gdzieś na maratonach udaje mi się wyprzedzać. To oczywiście żart. Dotychczas udawało mi się – myślę o epoce przedcovidowej – połączyć naukę ze sportem. Jadąc na konferencję, sprawdzałem, czy w pobliżu nie odbywa się jakiś bieg. Tak udało mi się wystartować w maratonie w Buenos Aires, w Tel Awiwie, Chicago i paru innych mniej egzotycznych miejscach.

 

Zmienię temat. Jest pan stypendystą dwóch bardzo prestiżowych programów: Fulbrighta i Marie Curie. Co młodemu człowiekowi z zacięciem sportowym dały te stypendia?

Pierwsze stypendium w 2000 roku na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii to już zamierzchła historia. Pamiętam z tego czasu ogromny stres. To był mój pierwszy wyjazd zagraniczny, pierwszy lot samolotem i to od razu za ocean. Ponieważ wówczas nie podróżowało się tyle co dziś – nie było nawet kogo zapytać, poradzić się.

Muszę powiedzieć, że ten wyjazd nauczył mnie samodzielności, pozwolił zbudować poczucie własnej wartości. To było dla mnie ogromne zaskoczenie, kiedy na pierwszym spotkaniu dostałem instrukcje obsługi aparatury, ale nie przedstawiono mi mojego opiekuna naukowego. Przyjechałem do pracy i tego ode mnie wymagano. Byłem tam zaledwie 3 miesiące, ale na pewno była to dla mnie szkoła życia. Potem przez kolejne 5 miesięcy kontynuowałem stypendium na Uniwersytecie Notre Dame (Indiana, USA) i to już była wielka przygoda naukowa.

 

To taki bliski nam uniwersytet, wiele osób ma go w swoim CV.

To prawda, wiele osób z naszego środowiska tam było. Uniwersytet Notre Dame ma świetnie wyposażone laboratorium, kierowane przez ludzi, z którymi nasz uniwersytet ma bardzo bliskie kontakty. Mogę wymienić kilku z nich: Gordon Hug, Ian Carmichael czy Dieter Asmus – który wtedy, kiedy tam byłem, był dyrektorem. Muszę powiedzieć, że mój doktorat powstał głównie na podstawie wyników, które uzyskałem w trakcie tego stypendium. Natomiast po doktoracie, w latach 2002 – 2005 pojechałem na stypendium Marie Curie. Początkowo pracowałem w Poczdamie w Laboratorium Spektroskopii Laserowej kierowanym przez prof. Hansa-Gerda Löhmannsröbena. Skończyło się jednak na takim nietypowym stypendium Marie Curie Industry Host Fellowship, realizowanym też w laboratorium naukowym, ale w prywatnej firmie spin-off Optimare GmbH w niewielkim miasteczku Wilhelmshaven w północno-zachodnich Niemczech. Ten wyjazd z kolei nie dał mi tego, czego zwykle spodziewa się po zagranicznych stypendiach, a więc ogromnej liczby publikacji naukowych. Mam z tego okresu zaledwie dwie prace. Natomiast pracowałem w prywatnej, innowacyjnej firmie. Wtedy po raz pierwszy mogłem zobaczyć, jak w praktyce można wykorzystywać badania naukowe. To właśnie tam nauczyłem się spektroskopii laserowej. Jako chemikowi zawsze wmawiano mi, że laserami mogą się zajmować tylko fizycy (śmiech). Nieprawda, chemik także może sobie z tym poradzić. Nie wspomniałem jeszcze o dwóch ważnych korzyściach z tych wyjazdów. Nauczyłem się angielskiego i niemieckiego.

 

A myślałam, że w laboratoriach naukowych można poradzić sobie z samym angielskim?

Mieszkałem w Wilhelmshaven, w małej miejscowości – zaledwie 70 000 mieszkańców, położonej 100 km na północ od Bremy. Taka mała społeczność rządzi się swoimi prawami. Trudno tam funkcjonować bez znajomości języka. Niemieckiego nauczyłem się przez kontakty sportowe. Swoje pierwsze kroki po przyjeździe na miejsce skierowałem do hali sportowej, gdzie zapisałem się do klubu. Przez 3 lata reprezentowałem zespół SSV Wilhelmshaven w III lidze niemieckiej siatkówki. Mam nawet na to licencję.

 

Od dwóch lat jest pan wykładowcą na kierunku Liberal Arts and Sciences UAM. Opowie pan coś o tym doświadczeniu?

Nigdy nie przypuszczałem, że będę prowadził wykłady dla Wydziału Historii – ja, fotochemik. A jednak prowadzę i muszę powiedzieć, że te zajęcia dają mi dużą satysfakcję. Kierunek Liberal Arts and Sciences na UAM (http://las.amu.edu.pl/pl/) zapoczątkował prof. Rafał Witkowski. Idee przeniósł z uniwersytetu we Fryburgu, ale podobne kierunki ma wiele prestiżowych uczelni na świecie. Jestem w radzie programowej tego kierunku. Już na etapie projektu zaproponowałem przedmiot, opisujący historię odkryć naukowych. Potem pomyślałem, że może nie o wszystkich odkryciach wiem tyle, by móc kompetentnie opowiadać, i tak stanęło na tym, że będę mówił na temat światła. W trakcie wykładów staram się wyjaśnić, czym jest światło, pokazać historię eksperymentów, które pozwoliły odkryć jego naturę. Część z nich powtarzamy na zajęciach ze studentami. Bardzo lubię ten eksperyment, w którym badamy naturę falową światła. Kieruję wiązkę laserową na podwójną szczelinę i, ku zaskoczeniu studentów, jeśli światło pada na dwie blisko siebie położone szczeliny, wynikiem tego doświadczenia nie są wcale dwa paski światła, tylko kilka rozproszonych punktów. To historyczny eksperyment Thomasa Younga z 1804 roku, który pokazuje, że fala, jaką jest światło, raz się wygasza, a raz wzmacnia. Dla studentów, którzy w większości uważają siebie za humanistów, wygląda to jak czary. Tymczasem jest to eksperyment znany od początków XIX wieku. Na wykładach mierzymy też prędkość światła. Ku zaskoczeniu wielu osób – w tym i moim, kiedy zacząłem o tym czytać – prędkość światła zmierzono całkiem dokładnie w już 1675 roku. Zrobiono to metodami astronomicznymi. Dzisiaj ze studentami mierzymy to za pomocą lasera i oscyloskopu. Bardzo dużo radości mi to sprawia. Cały czas się przygotowuję. Mam dużą swobodę w prowadzeniu zajęć. Ode mnie zależy, o czym będę opowiadał. To takie fajne, kreatywne zadania.

 

Mówiliśmy dużo o działalności dydaktycznej, ale ma pan też spory dorobek naukowy. Czym obecnie pan się zajmuje?

Jestem kierownikiem projektu infrastrukturalnego w CZT UAM, gdzie również pracuję. Zajmuję się tam nadzorowaniem kluczowej dla działania centrum aparatury badawczej. Udało nam się uzyskać grant z Działania nr 4.2 Programu Operacyjnego Innowacyjny Rozwój, na zakup aparatury. To wydaje się szokujące, bo CZT w świadomości wielu osób, to nowa jednostka; tymczasem aparatura, która służy 7-8 lat, wymaga już pewnego liftingu, czasem wręcz wymiany. Kierowanie tym projektem zajmuje ostatnio lwią część mojego czasu. Poza tym jestem kierownikiem Zakładu Fizyki Chemicznej na Wydziale Chemii UAM. W tej chwili zajmujemy się badaniami utleniania układów modelowych białek przy użyciu technik spektroskopowych. Pozwala to zrozumieć mechanizmy, które bezpośrednio zachodzą wokół nas. Do utleniania używamy związków chemicznych, tzw. fotouczulaczy. W tej chwili bardziej intensywnie pracujemy nad oddziaływaniem tlenu singletowego. To taka ciekawa cząsteczka, bardzo reaktywna i też nie do końca zbadana. Nieskromnie powiem, że udało nam się uzyskać niezłe wyniki. To ostatnio gorący temat, mnóstwo osób chce z nami współpracować. Cóż… nie wszyscy muszą wymyślać innowacyjne materiały czy nowe techniki badawcze. Potrzebni są też tacy naukowcy, którzy potrafią przeprowadzić i  prawidłowo zinterpretować wyniki pomiarów z użyciem zaawansowanych urządzeń, a potem objaśnić zachodzące procesy fizyko-chemiczne. Często chemicy zajmujący się rozwojem nowych materiałów nie mają wiedzy fotochemicznej, żeby móc ze zrozumieniem zmierzyć kluczowe właściwości. Dzisiejsza nauka to nie maraton pojedynczej osoby, ale gra zespołowa, w której praca każdego członka zespołu jest istotna.  

zob. też Prof. Tomasz Pędziński. Profesorowie z Lanzhou

 

 

Ludzie UAM Wydział Chemii

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.