Z dr. Witoldem Skowrońskim, byłym dyrektorem Szkoły Tłumaczy i Języków Obcych UAM, rozmawia Magda Ziółek.
Czy wie pan, że po wpisaniu w Google pańskiego nazwiska wyświetla się uzupełnienie „tłumacz prezydentów”? Ilu prezydentów miał pan okazję spotkać na swojej drodze zawodowej? Który z nich sprawiał najwięcej kłopotów i dlaczego?
Na swojej drodze zawodowej w roli tłumacza prezydentów, tłumacza konferencyjnego w Komisji Europejskiej i w Parlamencie Europejskim oraz w innych instytucjach międzynarodowych spotkałem bardzo wiele głów państw, prezydentów, premierów i innych ważnych osobistości świata polityki, kultury, gospodarki i nauki. Nigdy ich nie policzyłem, bo nie wydawało mi się to istotne. Tłumaczyłem też wielokrotnie papieża św. Jana Pawła II, papieża Benedykta XVI oraz królową brytyjską Elżbietę II i księcia Filipa na zamówienie strony brytyjskiej. Nota bene, w czasie prywatnej audiencji w Belwederze, w rozmowie wspomniałem królowej brytyjskiej, że prowadzę Szkołę Tłumaczy i Języków Obcych Uniwersytetu im Adama Mickiewicza, a królowa dokończyła … w Poznaniu. Przyjąłem to jako dowód świetnego przygotowania jej do wizyty w Polsce, zresztą jedynej oficjalnej wizyty, ponieważ królowa brytyjska składa tylko jedną oficjalną wizytę w danym państwie. W kontekście tłumaczenia konsekutywnego warto wspomnieć o dwóch trudnych sytuacjach. Miałem kłopot natury technicznej w czasie lunchu w Białym Domu podczas wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w USA dnia 09.02.2006 r. Ja siedziałem właściwie za panem prezydentem, a prezydent G.W. Bush siedział vis a vis w odległości około 7 m. W czasie lunchu nie zawsze panuje idealna cisza i to bardzo utrudniało mi usłyszenie wypowiedzi naszego prezydenta i gospodarza Białego Domu. Akustyka odgrywa ogromnie ważną rolę w pracy tłumacza konferencyjnego. Podobna sytuacja przydarzyła mi się w Zamku Królewskim w czasie tłumaczenia Davida Rockefellera. W tym wypadku mój mikrofon był oddalony od mikrofonu Davida Rockefellera o około 10 m, a głośniki zwrócone były w kierunku publiczności. Pamiętam to tłumaczenie jako jedno z bardziej energochłonnych.
Jakich innych wielkich pan tłumaczył? Może wiążą się z tym jakieś anegdoty?
Spośród koronowanych głów tłumaczyłem też na zamówienie strony niderlandzkiej króla Niderlandów Wilhelma-Aleksandra i wszystkich prezydentów RP od Lecha Wałęsy począwszy do Andrzeja Dudy, prezydentów USA G.Busha, Billa Clintona i G.W.Busha, wielu innych prezydentów, premierów i licznych przedstawicieli świata kultury, np. Yehudi Menuhina, a także wiele innych osobistości. Nie będę powtarzał anegdoty o tłumaczeniu w Japonii słów Lecha Wałęsy o tym, że „polscy komuniści byli jak rzodkiewki, wewnątrz biali, a na zewnątrz czerwoni”, bo o tym już pisano i opis tego tłumaczenia trafił do podręczników. Zamiast tego powiem o wydarzeniu w Zakrzewie koło Gniezna, gdzie w zamku należącym do banku WBK przyjmowano Margaret Thatcher, której byłem tłumaczem. W pewnej chwili zdenerwowana asystentka pani Thatcher przybiegła do mnie z prośbą o interwencję, ponieważ pani premier chciała zażyć kąpieli w wannie, w której … zabrakło gumowego korka. Zrobiła się mała afera korkowa, ale wkrótce znalazł się korek i dalsza część wizyty odbyła się według planu i bez najmniejszych kłopotów. Margaret Thatcher była znakomitym mówcą, miała wspaniałą dykcję.
Lubi pan powtarzać, że praca tłumacza symultanicznego to jeden z trzech najbardziej energochłonnych zawodów obok zawodów pilota odrzutowca i astronauty... Czy chodzi o to, że równie długo musi się pan przygotowywać do zadania? Jak tłumacz symultaniczny przygotowuje się do tłumaczenia?
Nie. Energochłonność tego zawodu wiąże się z koniecznością podejmowania decyzji językowych w ułamku sekundy, bo przecież tłumacz symultaniczny pracuje równolegle z mówcą. Słyszy komunikat w jednym języku i równocześnie tłumaczy ten komunikat na drugi język. Mózg tłumacza pracuje wtedy na pełnych obrotach. Udowodniono, że by zapewnić wysoką jakość tłumaczenia symultanicznego, można maksymalnie pracować około 30 minut, a potem pałeczkę przejmuje drugi tłumacz. Profesjonalni tłumacze pracują w zespołach, składających się przynajmniej z dwóch osób. Najczęściej przygotowanie do konferencji zajmuje znacznie więcej czasu niż czas trwania konferencji. Pamiętam pewną konferencję urologiczną na temat nietrzymania moczu i wszczepiania sztucznych zwieraczy, która trwała około 5 godzin, a przygotowanie zajęło mi prawie 5 dni. Medycyna jest pod tym względem jedną z najbardziej wymagających dziedzin, ponieważ biologia człowieka wiąże się z kilkoma dziedzinami. W naszej kulturze najczęściej z biologią, chemią i fizyką, a w Azji nierzadko też z religią. Zmiany w zdrowiu człowieka wymagają zwykle opisu holistycznego, angażującego różne dziedziny medycyny. Na przykład, do konferencji na temat neonatologii nie wystarczy się przygotować, studiując prace wyłącznie z tej dziedziny, ponieważ referenci podczas konferencji często wprowadzają odniesienia do innych działów medycyny, mających związek z tematyką neonatologiczną, na przykład do ginekologii, urologii, fizjologii, neurologii itd.
Miałam przyjemność obserwować pana w pracy. Tłumaczył pan wówczas znaną skrzypaczkę, laureatkę Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego. Zaskoczył mnie pański spokój i opanowanie, ale też fakt, że krótkie wypowiedzi skrzypaczki w pana ustach zamieniały się w piękne, długie zdania. Dlaczego czasem tłumaczenie jest dłuższe lub krótsze od wypowiedzi mówcy?
Muzyka to piękna dziedzina sztuki. W moim życiu przez pewien czas nauczałem muzyki, więc dziedzina ta jest mi bardzo bliska i terminologia dobrze znana. Tłumaczenie na scenie dla kilku setek publiczności, w obecności kamer telewizyjnych, nie należy do łatwych zadań. Jest transmisja na żywo, liczy się czas emisji, lampy grzeją niemiłosiernie itd. Opanowanie i zarządzanie stresem to bardzo ważny aspekt pracy tłumacza konferencyjnego. Zanim odpowiem na pytanie, dotyczące zarządzania czasem w tłumaczeniu, warto zwrócić uwagę na pewną cechę języków. Mówiąc potocznie, języki dzielą się na długie i krótkie. Polski należy do „długich” języków, posiadających dużą liczbę wielosylabowych wyrazów i wieloelementowych konstrukcji, zaś angielski jest przykładem „krótkiego” języka. Ponadto, z punktu widzenia tłumacza konferencyjnego to, czy mówca jest rodzimym użytkownikiem danego języka, czy mówi w języku obcym, odgrywa bardzo istotną rolę, ponieważ niektórym mówcom właściwie wydaje się, że potrafią mówić w języku obcym, podczas gdy naprawdę stosują wymowę charakterystyczną dla ich języka ojczystego, co utrudnia lub wręcz uniemożliwia zrozumienie wygłaszanych przez nich komunikatów. By to dobrze zrozumieć, wystarczy podać przykład obcokrajowca, pytającego nas, jak dojechać do Lots. Prawdopodobnie nie ma w Polsce miejscowości o takiej nazwie, a w przytoczonej sytuacji chodziło po prostu o miasto Łódź, którego nazwa w zniekształconej wymowie brzmiała Lots. Warto z całą mocą podkreślić, że zadanie tłumacza nie polega na tłumaczeniu zdań czy słów, tylko komunikatów i na wiernym oddaniu intencji autora wypowiedzi w języku docelowym. Języki są asymetryczne, stąd różnice między czasem wypowiedzi mówcy i tłumacza profesjonalnego nie powinny dziwić.
Istnieje przekonanie, że praca tłumacza symultanicznego jest bardzo trudna. Dlaczego tak jest? Czy mógłby pan podać jakieś przykłady?
Tak, praca tłumacza symultanicznego jest rzeczywiście bardzo trudna i niezwykle wyczerpująca. W czasie tłumaczenia trwa walka z czasem. Mówcy mówią z różną prędkością, a tłumacz musi się dostosować do tempa mówcy. Profesjonalny tłumacz powinien być w stanie zapewnić wysoką jakość tłumaczenia, gdy mówca mówi z prędkością około 120 słów na minutę. To ważna informacja dla uczestników i referentów na konferencjach międzynarodowych. Dlaczego? Otóż dlatego, że im wyższa ponad 120 słów na minutę prędkość wypowiadanych przez nas komunikatów, tym większe prawdopodobieństwo nieadekwatnego tłumaczenia naszego wystąpienia. Ponadto, referenci nie mówiący, lecz odczytujący swoje wystąpienie, najczęściej nie zdają sobie sprawy, że zadają tłumaczowi dodatkowe zadanie, polegające na mentalnym przełożeniu najpierw języka pisanego na język ustny wystąpienia i dopiero wtedy tłumaczenie go na język docelowy. Oczywiście dzieje się to w ułamkach sekund, ale kosztuje bardzo wiele energii, a czasu jest bardzo mało, ponieważ gdy odczytujemy wystąpienie, dokonujemy niejako automatycznej reprodukcji wytworzonych komunikatów, w odróżnieniu od wystąpienia spontanicznego czy półspontanicznego, podczas którego myślimy i tworzymy komunikaty. W odróżnieniu od tłumaczenia pisemnego, tłumacz konferencyjny nie ma czasu na niepewność i zastanawianie się, dlatego praca tłumacza konferencyjnego wymaga znakomitego zarządzania czasem i stresem. Istnieje pewne podobieństwo między przetwarzaniem danych przez komputer i przez mózg człowieka. Zarówno komputer jak i mózg człowieka podlegają pewnym ograniczeniom i nie są w stanie przekroczyć maksymalnej prędkości przetwarzania danych. Szkoda, bo w wypadku mówców wypowiadających się „z prędkością światła” wyższa od maksymalnej prędkość przetwarzania danych przez mózg tłumacza byłaby bardzo przydatna. Przy spełnieniu pewnych warunków tłumacz profesjonalny powinien zapewnić tłumaczenie na poziomie bardzo dobrego rzemiosła, zaś jeśli warunki na to pozwalają, może się pokusić o stworzenie małego dzieła sztuki. Zdarza się, że, tłumaczenie jest lepsze od oryginału.
Do innych typowych utrudnień w pracy tłumacza konferencyjnego należą cechy specyficzne mówcy. Jeśli mówca ma wadę wymowy i trudno go zrozumieć, to tłumaczenie jego wypowiedzi w ułamkach sekund graniczy z cudem. Jeśli mówca wypowiada się w języku obcym, wtedy w jego wypowiedzi można zauważyć interferencję z jego języka ojczystego, co prowadzić może do nieprawidłowego odczytania intencji mówiącego. Znane są liczne anegdoty na temat nieporozumień, związanych z nieprawidłową wymową, prowadzących do opacznego zrozumienia wypowiedzi. Moje doświadczenie potwierdza, że często mówiący po angielsku Francuzi, Włosi, Hiszpanie czy Grecy, nie mówiąc o Arabach, Koreańczykach, Chińczykach czy Japończykach stanowią nierzadko wielkie wyzwanie dla tłumaczy konferencyjnych, dlatego dobrze jest, gdy tłumacz konferencyjny ma wiedzę na temat różnic między np. językiem angielskim a językiem ojczystym mówcy. Na przykład, w języku arabskim Polska brzmi jak Bolska, ponieważ w tym języku nie ma bezdźwięcznej zwartej dwuwargowej spółgłoski „p”. W języku hiszpańskim dwie występujące obok siebie spółgłoski, takie jak np. „sp”, muszą być poprzedzone samogłoską, dlatego Hiszpanie często mówią po angielsku: „I a speak a Spanish” zamiast „I speak Spanish”. Francuzi nie wymawiają „h”, dlatego w czasach - niestety popularnego - okazywania nienawiści, słyszymy z ust Francuza „I ate you” (pol. zjadłem ciebie) zamiast „I hate you” (nienawidzę cię). Interferencja językowa nie ogranicza się jedynie do kwestii segmentalnych, czyli do wymowy głosek. W języku niemieckim i japońskim orzeczenie, a przynajmniej czasownik główny orzeczenia, występują często na końcu zdania, co oznacza, że w celu zrozumienia wypowiedzi tłumacz musi „zmagazynować” informacje usłyszane przed orzeczeniem, by dopiero po usłyszeniu orzeczenia przetłumaczyć dany komunikat w całości. Języki tonalne, takie jak np. szwedzki czy chiński, to kolejny problem. Znaczenie wyrażenia czy komunikatu jest uzależnione od zastosowania odpowiedniego tonu. Warto też wspomnieć o innych cechach suprasegmentalnych języka, takich jak akcent wyrazowy czy intonacja. W języku angielskim zmiana akcentu wyrazowego może prowadzić do zmiany znaczenia, z czego nierzadko nie zdają sobie sprawy osoby, posługujące się językiem angielskim jako językiem obcym. Z kolei zastosowanie nieprawidłowego akcentu wyrazowego przez mówiącego po angielsku jako językiem obcym, może prowadzić do niezrozumienia danego wyrażenia przez rodzimego użytkownika języka angielskiego, czyli Anglika, Amerykanina czy Australijczyka. Praca tłumacza konferencyjnego jest jeszcze bardziej skomplikowana pod względem językowym, jeśli sobie uświadomimy różnice wariantów języka angielskiego pomiędzy British English, American English, Australian English, Indian English lub różnice między niemczyzną niemiecką, austriacką, szwajcarską, luksemburską czy namibijską. Wyżej wymienione przeze mnie przykładowe warianty języka angielskiego i niemieckiego różnią się dość znacznie, ale na konferencjach międzynarodowych przyjmuje się, że tłumacze posiadający w swej kombinacji język angielski i/lub język niemiecki tłumaczą mówców posługujących się wszystkimi wspomnianymi wariantami języka angielskiego i niemieckiego. Inaczej mówiąc, ten sam tłumacz tłumaczy kolejno Anglika, Amerykanina czy Australijczyka, a potem Niemca, Austriaka i Szwajcara. Tłumaczenie konferencyjne jest słusznie postrzegane jako bardzo trudne, ale z drugiej strony istnieje błędna opinia, że tłumacze, nie tylko konferencyjni, ale także pisemni, to ludzie różnych zawodów, dorabiający sobie tłumaczeniem. Amatorów tłumaczenia z pewnością nie brakuje, ale nie chciałbym być w skórze zleceniodawcy tłumaczenia, który za korzystną cenę uzyskuje fatalne tłumaczenie, które potem trzeba jeszcze raz zlecić, tym razem profesjonaliście i zapłacić wyższe honorarium. Może dzieje się tak dlatego, że przecież wszyscy posługujemy się językiem, przynajmniej ojczystym, a czasem językiem obcym znanym ze szkoły średniej lub z lektoratu na studiach i błędnie sądzimy, że taka znajomość języka wystarczy, by podejmować się tłumaczenia. Okazuje się, że brak kompetencji językowych i tłumaczeniowych to niebezpieczna i najczęściej bardzo kosztowna w skutkach mina…
Żyjemy w rzeczywistości przesyconej różnego typu anglicyzmami. Zapożyczenia ulegają spolszczeniu lub funkcjonują w mniej lub bardziej szczęśliwych tłumaczeniach. Czy jest pan zwolennikiem tłumaczeń czy woli pan pozostawać przy oryginalnie brzmiących nazwach?
Wolę rozwiązania racjonalne i niepoddawanie się chwilowym modom, dlatego preferuję wybór oryginalnych nazw, jeśli dysponujemy takim repertuarem. Na przykład, angielskie czy francuskie wyrażenie „image” dokładnie pokrywa się znaczeniowo z polskim wyrażeniem „wizerunek”, dlatego nie widzę powodu by upierać się przy „image”. Inaczej ma się sprawa z PR, ponieważ brakuje polskiego odpowiednika tego określenia. Nie lubię też „targetów”, wolę „grupy docelowe” i uważam, że tam, gdzie polskie wyrażenie ma identyczne pole semantyczne jak zapożyczenie, nie ma potrzeby stosowania zapożyczeń. Krótko mówiąc, „Polacy nie gęsi …”
Niepokoją mnie te obszary języka, do którego wchodzą wyrażenia języka ojczystego i zapożyczenia oderwane od swoich pierwotnych znaczeń. Czy jest tu miejsce na manipulację?
To bardzo ciekawe i aktualne pytanie. Żyjemy w czasach zdominowanych przez relatywizację prawdy i różnego rodzaju sztuczne manipulacje, w tym manipulacje językowe, służące określonym celom komunikacyjnym. Na przykład, takie wyrażenia jak „tolerancja” czy „demokracja” niestety utraciły dzisiaj swe pierwotne znaczenie. Dzisiaj tolerancję interpretuje się jako aprobatę i utożsamianie się z odmiennymi poglądami, co jest właściwie zaprzeczeniem pierwotnego znaczenia tego wyrażenia. Zaprzeczeniem pierwotnego znaczenia słowa „demokracja” są nazwy niektórych byłych i istniejących państw, np. Niemiecka Republika Demokratyczna, Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna czy Demokratyczna Republika Konga. Nierzadko dzisiejsi nastolatkowie nie rozumieją lub po prostu nie znają różnic między patriotyzmem i nacjonalizmem i używają tych określeń wymiennie jako synonimów, co może wskazywać na poważne braki edukacyjne i skutki pewnych manipulacji medialnych. Czasem wybór określonego zapożyczonego wyrażenia nie jest przypadkowy, ponieważ odzwierciedla poglądy autora i wymienne stosowanie synonimu byłoby błędem. Tak jest w odniesieniu do biologii człowieka w wypadku określeń „reprodukcja” i „prokreacja”. Wykrzykiwane w Polsce w ostatnich protestach, zwanych strajkiem kobiet, określenia typu wy………ć oraz j…ć znane są powszechnie jako wyrażenia wulgarne, których użycie w przestrzeni publicznej stanowi, zgodnie z obowiązującym prawem, wykroczenie i jest penalizowane. Ze zdziwieniem czytam opinie niektórych polityków i celebrytów, którzy – chyba udając, że nie znają etymologii tych wyrażeń – twierdzą, że nie są one wulgaryzmami. To specyficzny przykład manipulacji językowej. Być może celem wyżej wymienionych manipulacji językowych jest osiągnięcie stanu, w którym pojęcia znaczą co innego niż znaczą, a ich użycie zgodne z uzusem miałoby być uznane za przejaw przemocy językowej. W mediach często spotykamy tzw. dysonanse poznawcze, których dobrym przykładem może być cytat z publikacji onet.pl z dnia 12.11.2020 na temat Kamali Harris: „Kamala Harris przez cztery lata będzie wiceprezydentką USA – pierwszą kobietą i jednocześnie pierwszą Afroamerykanką oraz osobą pochodzenia azjatyckiego w historii na tym stanowisku. Jej przodkowie pochodzą bowiem z Jamajki i Indii.” Jak widać mamy tu do czynienia z dysonansem poznawczym. Okazuje się bowiem, że niektórzy Afroamerykanie nie mają przodków z Afryki, tylko np. z Indii i Jamajki, lecz mimo tego nazywani są, na przekór logice, ale zgodnie z zapotrzebowaniem na poprawność polityczną, Afroamerykanami. Niektóre zapożyczenia są ewidentnymi nonsensami poznawczymi, a zarazem eufemizmami. Należy do nich określenie rodem ze Stanów Zjednoczonych „post-natal abortion”, czyli aborcja postnatalna lub po urodzeniu. Aborcja to przerwanie ciąży, zaś po urodzeniu dziecka nie może być mowy o przerwaniu ciąży, stąd nazywając rzeczy po imieniu, w języku angielskim post-natal abortion to po prostu infanticide, a po polsku zabójstwo noworodka. Wiadomo, że wyrażenia językowe stosuje się w celu wywołania określonych skutków komunikacyjnych, dlatego warto zastanowić się, dlaczego 75 lat po zakończeniu II Wojny Światowej i po opublikowaniu licznych opisów faktów historycznych nadal czytamy w prasie obcojęzycznej o „polskich obozach koncentracyjnych” i w wypowiedzi byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy słyszymy wyrażenie „Polish Death Camp”. Wiadomo, że to nie Polacy tylko Niemcy utworzyli obozy koncentracyjne na terenie okupowanego przez nich naszego kraju, a użycie przymiotnika „Polish” sugeruje sprawstwo i lokalizację geograficzną. Niestety, niektórzy politycy i dziennikarze zagraniczni, najczęściej z określonych pobudek politycznych, nadal używają tej nieprawidłowej i wprowadzającej w błąd nazwy, niemającej pokrycia w faktach historycznych. Innym przykładem manipulacji historycznej i słownikowej jest często słyszane zdanie „Naziści napadli na Polskę 1 września, 1939 roku”. Jest to wyrachowana manipulacja historyczna i terminologiczna dlatego, że wojny nie wypowiada partia polityczna, tylko państwo i nie partie polityczne tylko armie państwa-agresora prowadzą działania wojenne. Użycie terminu „naziści” jest korzystne dla agresora, ponieważ sugeruje, wbrew faktom historycznym, że to nie Niemcy jako państwo zaatakowali Polskę, dając początek II Wojnie Światowej, tylko pewna partia polityczna. Ponadto, nie wszyscy żołnierze niemieccy byli członkami NSDAP, więc przytoczone zdanie jest nieprawdziwe i z tego powodu. Kolejny przykład z okresu II Wojny Światowej to zastosowanie terminu „polnische Banditen” w oficjalnych obwieszczeniach niemieckich okupantów. W czasie II Wojny Światowej Niemcy w sposób całkowicie nieuprawniony nazywali przedstawicieli polskiego ruchu oporu „polskimi bandytami”, ponieważ dla okupanta niemieckiego każdy przejaw obrony i oporu przeciw najeźdźcy oznaczał „bandytyzm”. Celem niektórych manipulacji językowych jest uzyskanie całkowitej zmiany zabarwienia znaczeniowego, czego przykładem może być termin homoseksualista. Chociaż homoseksualizm, homoseksualista, homoseksualny to terminy naukowe, zastąpienie wyrażeń homoseksualista i homoseksualny określeniem „gay” miało, jak się zdaje, na celu pozbawienie domniemanego negatywnego zabarwienia tych określeń, ale obecnie w USA słowo „gay” coraz bardziej zyskuje pierwotne zabarwienie wspomnianych wyrażeń, co oznaczałoby, że opisana manipulacja językowa nie dała oczekiwanych rezultatów. Inne przykłady ciekawych manipulacji językowych, odzwierciedlających ducha naszych czasów, to eufemizmy amerykańskie, np. zamiast politycznie niepoprawnego określenia niewidomy (ang. blind) mówimy „sight challenged”, albo nie mówimy, że ktoś jest niskiego wzrostu (ang. short), tylko „height challenged”, czyli coś w rodzaju „wysoki inaczej”. Być może wspólnym mianownikiem wspomnianych przykładów współczesnych manipulacji językowych jest presja społeczna pewnych mniejszościowych grup nacisku, prowadząca do anarchii semantycznej i semiotycznej, ignorującej pewne osiągnięcia cywilizacyjne w filozofii, logice, językoznawstwie i socjologii. Słusznie podkreślał bowiem Ludwig Wittgenstein w swoim „Traktacie logiczno- filozoficznym”, że „granice mojego języka wskazują na granice mojego świata”. W języku kolokwialnym mówimy, że „granica mojej wolności (również językowej) kończy się tam, gdzie twoja wolność się zaczyna”. Wydaje się, że największym wrogiem manipulacji językowych jest prawda, a wszelkie manipulacje językowe utrudniają pracę tłumaczy, przede wszystkim ze względu na różnice językowe i kulturowe.
Jak w warunkach pandemii pracują tłumacze konferencyjni?
Właściwie w klasycznym rozumieniu tego zawodu tłumacze wolni strzelcy nie pracują; pracują natomiast na małą skalę tłumacze etatowi, zatrudnieni w instytucjach UE, NATO czy ONZ oraz w korporacjach międzynarodowych. Praca tłumacza konferencyjnego wiąże się najczęściej z podróżami, a obowiązujące obecnie obostrzenia uniemożliwiają tłumaczom mobilność. Tłumaczenie „online” ma wiele wad, głównie technicznych i jest dość rzadko stosowane. Ostatnio służby tłumaczeniowe Parlamentu Europejskiego uprawniły tłumaczy konferencyjnych do odmawiania wykonywania tłumaczenia zdalnego i wyłączania mikrofonu w kabinie, jeśli jakość sygnału dźwiękowego jest niewystarczająca. Niektórzy nieetatowi tłumacze konferencyjni wykonują w czasie pandemii tłumaczenia pisemne, choć tłumaczenie pisemne to dziedzina wiążąca się z odrębnym zawodem. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że pewnie łatwiej przesiąść się z bolidu Formuły 1 do samochodu osobowego niż odwrotnie, ale zapewne najlepiej jest, gdy tłumaczeniem pisemnym zajmują się przedstawiciele tego zawodu, a tłumaczeniem ustnym parają się tłumacze konferencyjni. Wszyscy niecierpliwie czekamy na koniec pandemii i powrót do normalnego życia. Oby stało się to jak najprędzej.
Czy mógłby pan udzielić kilku porad osobom, które chciałyby zostać tłumaczem konferencyjnym? Opowiedzieć im o warunkach, które trzeba spełnić, by zostać tłumaczem konferencyjnym?
Prawdę mówiąc, zawód ten wymaga spełnienia kilku bardzo wyśrubowanych wymogów. Pierwszym z nich jest posiadanie „daru bożego”, talentu lub - jeszcze inaczej mówiąc - określonych predyspozycji. Oprócz doskonałej znajomości języka ojczystego, co nie wszystkim wydaje się oczywiste, bardzo dobrej znajomości języków obcych i kultur docelowych, ważną cechą tłumacza konferencyjnego jest łatwość precyzyjnego i logicznego wypowiadania się, czyli tworzenia logicznych komunikatów. Wady wymowy (np. seplenienie) czy jąkanie się w zasadzie wykluczają takich kandydatów na profesjonalnych tłumaczy. Oczytanie, szeroka wiedza i otwartość na różne dziedziny wiedzy i kultury, to kolejne ważne cechy. Niezwykle ważne jest również, by nauczycielami przyszłych tłumaczy konferencyjnych i pisemnych byli aktywni zawodowo doświadczeni tłumacze-dydaktycy, a nie teoretycy, najczęściej określani na stronach internetowych różnych polskich uczelni mianem „doświadczonej kadry naukowo-dydaktycznej”. Tę zasadę stosowaliśmy w nieistniejącej już Szkole Tłumaczy i Języków Obcych UAM (STiJO UAM). Owoce tej pracy są imponujące, bowiem wielu naszych absolwentów znakomicie zdało trudne testy akredytacyjne lub egzaminy na tłumaczy etatowych w instytucjach UE i do dzisiaj są tam zatrudnieni. Niektórzy z nich zajmują kierownicze stanowiska w służbach tłumaczeniowych Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego i sławią UAM. Inni odnoszą sukcesy zawodowe w Polsce. Jeszcze inni zostali dyplomatami.
Wspomniał pan o Szkole Tłumaczy i Języków Obcych UAM, która niedawno została zamknięta. Wielka szkoda, bo wiem, że uważana była za najlepszą w Polsce i cieszyła się znakomitą opinią w Europie.
To prawda. Podyplomowe studia tłumaczeniowe w STiJO UAM wyróżniały się tym, że udało się stworzyć zespół aktywnych zawodowo profesjonalnych tłumaczy pisemnych i konferencyjnych, którzy nauczali na podstawie aktualnych materiałów tłumaczeniowych odpowiednio opracowanych dydaktycznie. W moim przekonaniu, do likwidacji STiJO UAM przyczyniły się brak wiedzy na temat specyfiki kształcenia profesjonalnych tłumaczy, niepohamowane ambicje pewnych osób i nieprzemyślane decyzje w ostatnich dwóch latach działalności tej jednostki UAM, związane z powierzeniem prowadzenia jej nauczycielce języka obcego, a nie profesjonaliście, posiadającym stosowne kompetencje i doświadczenie. W konkluzji warto powiedzieć, że św. Paweł miał rację, pisząc 2000 lat temu w liście do Koryntian, że jednemu dany jest przez Ducha dar języków, a innemu łaska tłumaczenia języków (1Kor, 12) …
zob. też