Doktor Robert Poklek jest od lat wykładowcą na Wydziale Pedagogiczno-Artystycznym UAM w Kaliszu. Ma w swym dorobku wiele pozycji naukowych, jest aktywny zawodowo, chwalony. Naukowiec miał jednak pecha, bo do 2018 r. był też zatrudniony jako wykładowca w Zakładzie Szkolenia Penitencjarnego w Centralnym Ośrodku Szkolenia Służby Więziennej w Kaliszu, gdzie uczył personel więzienny, jak postępować z osadzonymi. W pewnym momencie stanął na rozdrożu: udawać, że nic nie widzi, czy żyć w zgodzie z własnym sumieniem – i postanowił zostać sygnalistą. Drogi, jaką przeszedł, nie życzymy nikomu. Po latach odznaczono go medalem Semper Paratus. To wyjątkowe odznaczenie.
Panie doktorze, sygnalista mimo wielu uwarunkowań prawnych i ustawy z grudnia ubiegłego roku wciąż jest odbierany w Polsce jako osoba o niepochlebnej proweniencji. Pan nim został…
– Rozmawiając o zjawisku sygnalizowania, należy rozróżnić dwie sytuacje. Po pierwsze, sygnalista to osoba, która działając dla dobra wspólnego, a nie dla własnych korzyści, informuje o zaobserwowanych przez siebie nieprawidłowościach w firmie, miejscu pracy lub instytucji. Kieruje się przy tym etyką, prawdą i niezgodą na nieprawości. Wszystko to w przeciwieństwie do donosiciela, który wykorzystując swoje znajomości, nepotyzm, dojście do przełożonych czy po prostu przez zawiść, dyskredytuje ludzi i podcina im skrzydła. Często ta druga forma jest wykorzystywana wobec osób, które robią coś innego, bardziej się starają, tworzą rzeczy nowe, bo nie znoszą marazmu. Są wówczas eliminowane przez otoczenie. Dla mnie to karygodne. Natomiast w sytuacji, w której ktoś sygnalizuje ewidentne przekroczenia prawa, poinformowanie o tym zwierzchników jest ustawowym obowiązkiem każdego funkcjonariusza publicznego. I zawsze tak było. Niestety fałszywie pojęta lojalność i przekonanie, że „nie kala się własnego gniazda”, skutkuje tym, że ostracyzm to najmniejsza kara, z jaką może spotkać się sygnalista. Powtórzę raz jeszcze: bycie sygnalistą to niezgoda na niesprawiedliwość i na nieetyczne postępowanie w środowisku zawodowym.
Zanim przejdziemy do sytuacji, z którą pan się spotkał, proszę, niech pan przybliży swoją działalność na UAM.
– Jestem adiunktem w Zakładzie Nauk o Edukacji, prowadzę przedmioty związane ze specjalnością profilaktyka społeczna i resocjalizacja na kierunku pedagogika. To główny nurt moich zainteresowań naukowych i dydaktycznych związanych z doktoratem i doświadczeniem zawodowym, ponieważ byłem funkcjonariuszem Służby Więziennej i wykładowcą w zamkniętym już Centralnym Ośrodku Szkolenia Służby Więziennej w Kaliszu-Szczypiornie. Z wykształcenia jestem psychologiem i pedagogiem, a tematy demoralizacji, niedostosowania, resocjalizacji instytucjonalnej są w orbicie moich działań dydaktycznych. Na WPA pracuję od dawna, ale na etacie adiunkta jestem od 2016 r. Niegdyś pracę dzieliłem, wykonując ją do południa w ośrodku, a popołudniami na WPA. To się jednak skończyło, gdy w 2018 r. przeszedłem na służbową emeryturę. Nie chciałem, bo odejście ze służby wiązało się ze stosunkowo niskim uposażeniem. Stało się inaczej. Miałem dość.
Jest pan też pełnomocnikiem dziekana ds. wsparcia studentów…
– Tak. Jestem osobą pomagającą studentom w sytuacjach trudnych, kryzysowych. Pomagam i wspieram w samym procesie studiowania, gdy organizacja studiów jest zakłócona przez różne czynniki i wymaga interwencji lub dłuższej pomocy.
W 2018 r. rozstał się pan ze służbą, przechodząc na emeryturę?
– Miałem problem z władzami ośrodka, który ciągnął się miesiącami. Byłem szykanowany za to, że poszedłem pod prąd i zadawałem „złe pytania”. Razem z grupą trzech osób stanowiliśmy team, który stał się bardzo niewygodny dla naszych zwierzchników.
Czyli?
– To było mniej więcej w 2015 r. W tamtym czasie we władzach ośrodka zaczęło się źle dziać. Znalazł się w nich człowiek ustosunkowany, który próbował wprowadzić w więziennictwie szereg pozornych innowacji. Przyznaję, że jego pomysły robiły duże wrażenie na politykach, a także w naszej centrali. Dla mnie jako psychologa, który szkolił personel więzienny między innymi, jak chronić się przed manipulatorami i psychopatami, którzy stosują różne metody ingracjacji, żeby nas zwieść, jego wybór był nieporozumieniem. Z pozostałymi sygnalistami zaczęliśmy mu się przyglądać. Jednym z jego pomysłów było wybudowanie zakładu karnego na terenie ośrodka w Szczypiornie. Projekt nie został zrealizowany, mimo że wydatkowano na ten cel sporo pieniędzy. Konsekwencji nie było. Kolejne jego inicjatywy dotyczyły eksperymentowania w szkoleniach funkcjonariuszy, wprowadzaniu nowych technologii itp. Ów pan rzucał projekt, wyznaczał podwładnych do jego realizacji, a gdy zaczynały się problemy, usuwał się w cień.
To chyba nic złego, że ktoś chce coś zmienić, prawda?
– Zapewne, ale… Pracuję w zawodzie ponad 25 lat. Od dawna zajmowałem się metodyką pracy penitencjarnej i środowiskiem więziennym, więc miałem świadomość rzeczy niemożliwych do realizacji. Efekt był taki, że otwarcie projektu odbywało się z pompą polityczną i medialną, a gdy rzeczywistość zaczynała kuleć, odpowiedzialny za to pan znikał, zostawiając instytucję samą sobie. W więziennictwie jest tak, że jak się podejmie decyzję, to później nie można się z niej wycofać. O kolejnych posunięciach, które naszym zdaniem szkodziły ośrodkowi i służbie, informowaliśmy więc władze centralne, a gdy to nie pomogło, składaliśmy doniesienia do prokuratury i innych podobnych instytucji. Efekt był taki, że władze minimalizowały szkodliwość stawianych zarzutów lub działały zbyt pobłażliwie, np. poprzez naganę. Nawet z tej ostatniej człowiek ten został oczyszczony przez ówczesnego wiceministra, dzięki czemu ma czystą kartę i otwartą drogę do awansów w służbie, np. na generała.
A konkretnie?
– Przykładowo, wśród zarzutów było wykorzystywanie podwładnych do prac na rzecz zewnętrznej firmy prywatnej, i to w godzinach pracy i na służbowym sprzęcie.
Każda akcja rodzi reakcję, więc nie wyobrażam sobie, aby nie było odwetu…
– I dobrze pan sobie wyobraża. Nigdy nie ukrywałem swojego stosunku do posunięć, które naszym zdaniem szkodziły służbie. Mówiliśmy o tym głośno i za to w piątek 13 października 2017 r. zostaliśmy wezwani do komendanta. Do gabinetu wchodziliśmy kolejno i odczytywano nam faks od dyrektora generalnego, w którym informowano nas, że od najbliższego poniedziałku mamy zgłosić się do służby w odległych jednostkach. Dostałem półroczny przydział w Szczecinie na niższe stanowisko. Chorą wówczas koleżankę odwiedzono w domu i wręczono jej przydział do Olsztyna. Pozostali koledzy dostali przydziały w odległych ośrodkach w leśnej głuszy. Prawo pozwala na takie posunięcie bez zgody zainteresowanego i z tego skorzystano.
Pojechał pan?
– Tak. Zaskoczyłem władze, bo myśleli, że odpuszczę, rzucę papierami i pójdę na emeryturę. Tym bardziej że wiedzieli, że pracuję również na UAM, mam plany zajęć, ułożone życie. Dostałem też informację, że jeśli nie przestanę, to cofną mi pozwolenie na pracę na uczelni. Nie mieli do tego prawa i szybko się o tym przekonali.
Jak przebiegała zsyłka?
– W Areszcie Śledczym w Szczecinie zameldowałem się wieczorem w niedzielę przed wyznaczonym dniem służby. Byli zaskoczeni. Dostałem pokój gościnny na terenie więzienia, z którego po godz. 16 bardzo trudno było wyjść lub do niego wejść. Słowem, byłem „osadzony” w więzieniu. Przez pierwsze dwa miesiące nie mogłem jednak normalnie pracować, bo z Kalisza nie dostałem karty dostępu do bazy osób pozbawionych wolności – podstawowego narzędzia dokumentowania mojej pracy. Współpraca z władzami szczecińskiego ośrodka układała się natomiast bardzo dobrze. By nadal prowadzić zajęcia w UAM, brałem dyżury w dni wolne, które odbierałem i wykorzystywałem w Kaliszu. Oczywiście znalazła się osoba, która doniosła na mnie, i kierownictwo kaliskiego ośrodka wysłało pytanie do Szczecina, na jakiej podstawie to robię. Dostało odpowiedź, że szefowa szczecińskiej jednostki udzieliła mi pozwolenia. Była też zabawna sytuacja, bo będąc w Szczecinie, wspólnie z wychowawczynią i psycholożką wziąłem udział w konkursie rozpisanym przez dyrektora generalnego na program resocjalizacyjny. Dostaliśmy wyróżnienie, ale chyba tylko dlatego, że komisja składała się z pracowników naukowych polskich uczelni. W każdym razie była to gorzka pigułka dla mojego szefostwa z Centralnego Zarządu Służby Więziennej.
Wrócił pan…
– Po pół roku. Nie darowano mi żadnego dnia. Wróciłem do jednostki i okazało się, że nie miałem już w niej planowanych żadnych zajęć. Co więcej, moje koleżanki i koledzy psycholodzy mieli ich ponad normę. Słowem, udowadniano mi, że skoro dali sobie radę w czasie mojej zsyłki, to mój etat jest niepotrzebny. Po dwóch miesiącach i przeprowadzonym w tajemnicy procesie optymalizacji stanowisk okazało się, że jako jedyny doktor, i to z najdłuższym stażem, a do tego z naukowym dorobkiem, z którego publikacji korzystali szkolący się adepci, jestem zbędny.
Znajdował pan czas na pisanie?
– Wtedy miałem za sobą już osiem monografii, kilkadziesiąt artykułów naukowych i aktywny udział w wielu konferencjach i sympozjach w kraju i za granicą. Będąc na zesłaniu, też wykorzystałem ten czas i powstała wówczas moja dziewiąta monografia, „Zarys psychologii penitencjarnej”, w której znalazły się również odniesienia do mojej pracy w areszcie.
Spytał pan, dlaczego pana odsunięto?
– Oczywiście. Spytałem, czemu służba pozbywa się najlepszego z wykładowców. Odpowiedź była taka, że to moja subiektywna ocena, a po drugie owo pół roku udowodniło, że nie jestem potrzebny w ośrodku. To samo powiedziano mojej koleżance i dwóm kolegom, proponując nam prace w innych jednostkach. Miałem dość. Skierowaliśmy sprawy do sądu. Najpierw wygraliśmy w pierwszej instancji, a później w kolejnej. Otrzymaliśmy też niewielkie zadośćuczynienie finansowe, ale nie ono było najważniejsze. Liczył się fakt, że dobro i prawda zwyciężyły, a sąd wytknął najwyższemu kierownictwu Służby Więziennej nieetyczne praktyki.
Sześć lat później został pan odznaczony medalem Semper Paratus (zawsze gotowy). To wyjątkowe wyróżnienie otrzymał pan, pracując już na UAM.
– Nie uważam się za bohatera. Absolutnie. Niemniej miło było znaleźć się w gronie osób wyróżnionych z powodu swojej etycznej i honorowej postawy.
Czy uważa pan, że ustawa z 2024 r. zapewnia sygnalistom bezpieczeństwo?
– Niestety nie jest ono zagwarantowane. Jestem daleki od przekonania o bezpieczeństwie sygnalistów i nie zmienia takiego rozumowania odniesienie np. do rzecznika praw obywatelskich o konieczności zachowania tajemnicy i ochrony sygnalistów. Mimo zapewnień sprawa może stać się jawna na każdym etapie postępowania. A nade wszystko sygnalista musi liczyć się z ostracyzmem środowiska, utratą dotychczasowych znajomych i reperkusjami, które pozornie są zgodne z literą prawa, choć nie do końca z jego duchem. Tak było w moim przypadku – nie odebrano mi zgody na zatrudnienie poza służbą, ale wysłano ponad 300 km od domu, więc i tak nie mogłem tej pracy wykonywać.
Będzie pan próbował się habilitować?
– Chciałbym się rozwijać naukowo, ale obawiam się, że ktoś mi podłoży nogę.
Kto?
– Ten ktoś wie, a ja nie chcę o tym mówić.
Prof. Piotr Łuszczykiewicz
Wydział Pedagogiczno-Artystyczny UAM w Kaliszu
Doktor Robert Poklek jest niezwykle cenionym członkiem społeczności naukowców i dydaktyków Wydziału Pedagogiczno-Artystycznego w Kaliszu: lubiany przez studentów jako świetny wykładowca, cieszący się szacunkiem i sympatią kadry, zaangażowany w wiele działań poza ścieżką badań i nauczania. Na wydziale pełni także jeszcze jedną, bardzo ważną funkcję: zajmuje się koordynacją wsparcia psychologicznego. To człowiek nader skromny, odpowiedzialny, szlachetny i przyjacielski, natychmiast reagujący na oznaki nieprawidłowości czy niesprawiedliwości w otaczającym nas świecie i najbliższym otoczeniu. Znam historię zaangażowania dr. Roberta Pokleka jako sygnalisty w poprzednim miejscu jego pracy. Zapłacił za swoje odważne działania – w opresyjnym okresie politycznym, zwłaszcza, choć przecież nie tylko, w służbie penitencjarnej – najwyższą cenę zawodową. Imponuje mi jego bezkompromisowość, niezgoda na konformizm czy oportunizm. Takiego współpracownika warto mieć na pokładzie każdej instytucji, ponieważ daje on rękojmię, że nic niewłaściwego nie zdarzy się w polu jego widzenia.
Prof. Robert Kmieciak
Pełnomocnik rektora ds. równego traktowania
Problem można zgłosić. W Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu od prawie dekady prowadzimy systemowe działania, których celem jest przeciwdziałanie wszelkim formom dyskryminacji. Działania te mają kluczowe znaczenie w kontekście umacniania wewnętrznej spójności i podmiotowości naszego środowiska. Bardzo nam zależy, aby nasz uniwersytet był bezpiecznym i przyjaznym miejscem pracy i studiowania. Sukcesywnie podejmujemy wysiłki na rzecz stworzenia uczelnianej kultury organizacyjnej opierającej się na poczuciu wspólnoty i wzajemnym szacunku. Obecnie w naszym uniwersytecie dokumentem określającym pożądane standardy postępowania jest „Polityka równościowa i antydyskryminacyjna”, która została przyjęta przez Senat UAM i opublikowana w Zarządzeniu rektora z dnia 6 czerwca 2022 r. Bardzo ważną część tego dokumentu stanowi procedura przeciwdziałania nierównemu traktowaniu, mobbingowi i dyskryminacji. Konstruując ją, odwołaliśmy się do naszych doświadczeń i dobrych praktyk, jednocześnie wprowadzając zmiany poprawiające proces postępowania w przypadku wystąpienia nieprawidłowości. W takiej sytuacji wszyscy pracownicy, osoby doktoranckie i studenckie mogą zgłosić problem do rzecznika praw i wolności akademickich bądź do współpracujących z nim konsultantów, np. konsultanta ds. przeciwdziałania mobbingowi czy konsultanta ds. przeciwdziałania molestowaniu seksualnemu. Dane kontaktowe znajdują się na stronie internetowej Bez dyskryminacji.
Czytaj też: Małgorzata Meszczyńska. Ludzie jak książki