Spotykamy się w holu Collegium Maius. Pani Profesor od razu uprzedza, że nie korzysta z windy i do swojego gabinetu na 3. piętrze idzie schodami, a lubi chodzić szybko, więc jeśli chcę, mogę wjechać windą. Nie zgadzam się. Trzy minuty później zjawiam się przed drzwiami ze sporą stratą czasu i zadyszką. Jasny jak nigdy wcześniej staje się dla mnie komentarz, który przeczytałam pod postem z informacją o zwycięstwie prof. Karoliny Ruty-Korytowskiej w Mistrzostwach Polski w Duathlonie „Pani Profesor studenci Pani nie dogonią…”
Siadamy naprzeciwko siebie. Za nami, za oknem, rozpościera się panorama Poznania, na budynek Zamku padają promienie niskiego jesiennego słońca. Zadaję pierwsze pytanie. Prof. Ruta-Korytowska trzyma w ręku kubek termiczny, w powietrzu czuć intensywny aromat kawy.
Jej dzień to organizacyjny majstersztyk. Zaplanowany minuta po minucie, z precyzją godną zegarmistrza:
- Wstaję przed 7.00 i już wiem, co muszę zrobić o 7.05 tak, aby nie zburzył się plan o 15.00. Muszę mieć to wszystko poukładane – mówi, odgarniając gęste, brązowe włosy z twarzy.
Rygor jest potrzebny, by pomieścić w jednej dobie obowiązki matki, nauczycielki akademickiej, badaczki, naukowczyni i sportowczyni. Pani Profesor nie boi się określenia „walka”. Bo każdy dzień to dla niej swoista walka o każdą minutę, ale też o maksymalną satysfakcję, pełną realizację.
- Jednych to przeraża… a ja po prostu lubię być aktywna. Nie wyobrażam sobie siedzenia w domu, w jednym miejscu. Męczy mnie to i psychicznie spala, nie daje mi energii do pracy zawodowej. Mimo, wyczerpania po treningu dostaję - paradoksalnie - świeżą głowę do pracy zawodowej. Dzięki temu mogę lepiej realizować się naukowo.
Iść można tylko do przodu. Raz wkroczywszy na tę drogę, Profesor Ruta-Korytowska przyznaje, że nie wyobraża sobie jej opuścić. Ale jednocześnie współczuje znajomym, którzy zwierzają się jej, że chcieliby spróbować sportu wyczynowego. Bo samo wejście w taki reżim nie jest proste, jeśli nie nawet najtrudniejsze.
Choć przynosi owoce.
Osiemnastego września tego roku, Karolina Ruta-Korytowska staje na linii startu w Mistrzostwach Polskich w Duathlonie. Pogoda jest paskudna, od wczesnych godzin porannych pada deszcz... raz mocniej, raz lżej, ale pada. To nie napawa optymizmem i nie nastraja pozytywnie. Przecież do pokonania jest w sumie 80 km, w tym 60 na rowerze szosowym, z cieniutkimi oponami, w pozycji aerodynamicznej. Głowę nawiedzają znajome myśli. „Moje rywalki biegają szybciej, wcześniej już wygrywały na tym dystansie. Nie ma szans na wygraną…”
Nastolatka gubiąca kilogramy
- Zawsze byłam aktywna, i to nie tylko sportowo, ale również społecznie - mówi, zakładając za uszy gęste włosy. – Ale przyszedł taki czas, w okresie dojrzewania, że wydawało mi się, że muszę zgubić kilka kilogramów. Zaczęłam biegać… to od biegania wszystko się zaczęło.
Rowerem jeździła z początku rekreacyjnie, próbując jeszcze w międzyczasie kickboxingu czy wspinaczki wysokogórskiej. O dalszej drodze zadecydował los: przechodząc przez przejście dla pieszych potrącił ją samochód. Obrażenia twarzy i czaszki były na tyle poważne, że lekarz, który ją zobaczył po wypadku powiedział, że z kickboxingiem trzeba będzie się pożegnać. Pozostawiło bieganie. Ale i tu Karolina Ruta-Korytowska zaczęła sięgać coraz dalej. I jak to ma w zwyczaju – biegała po swojemu, nie według standardowego schematu.
Bo zanim przebiegła maraton, wzięła udział w kilku ultramaratonach na dystansach od 55 do 110 kilometrów. I tu może pochwalić się kilkoma zwycięstwami, wygrywając w kategorii kobiet. Niestety pojawiła się kolejna kontuzja, tym razem kolana i znów trzeba było dokonać pewnych przewartościowań.
- Dokładnie nie pamiętam, jak zaczęła się moja przygoda z kolarstwem, ale od zawsze bardzo lubiłam jeździć rowerem. Dodatkowo poznałam bardzo fajnych ludzi. Oni mnie zachęcili, aby zająć się szosą bardziej wyczynowo. Moi rodzice byli przerażeni, bo każdy kolejny sport przynosił nowe ryzyko. Szosa też takim sportem jest. Ja „niestety” wtedy już wpadłam. Kupiłam rower szosowy i kolejną sportową miłość znalazłam w kolarstwie.
Potem, kiedy to jeszcze nie było takie modne, pojawił się triathlon i duathlon. Naturalnie przeszła od jednej dyscypliny do drugiej. Kiedy po urodzeniu synka w 2019 roku, wracała do treningów, zdała sobie sprawę, że nie lubi i nie będzie pływać. Pozostał duathlon. I od dwóch lat to pod te dwie dyscypliny: bieganie i kolarstwo podporządkowany jest jej dzień.
Treningi w okresie przygotowawczym do sezonu startowego (a więc od jesieni do później wiosny) to zaangażowanie 6-7 dni w tygodniu; rano, wieczorem, nie ma reguły. W październiku przychodzi pora na upragniony okres roztrenowania i przybierania na wadze. Ale od listopada, stopniowo, z lekkim luzem przychodzi etap wprowadzający do okresu przygotowawczego. Takie rozpędzanie koła, które z każdym miesiącem ma kręcić się lepiej, szybciej, sprawniej.
Treningów jest kilka: biegowy na tempo, szybkość lub wytrzymałość. Zimą biega od 10 do 30 km – najczęściej tlenowo, aby budować wytrzymałość. Trening kolarski to spędzanie w siodle od 1 do 3 godzin. Są to jednostki usystematyzowane, każda z nich skoncentrowana jest na konkretnych celach: budowaniu siły mięśniowej, wydolności tlenowej lub mięśniowej. Do tego zadania z pomiarem i ćwiczenia kompensacyjne wzmacniające cały organizm, zwłaszcza te, które są istotne przy tego typu sportach. Pani Profesor od kilku lat jest pod opieką doświadczonego trenera biegania i trenerki personalnej, która przygotowuje zestawy ćwiczeń: crossfitowe lub wzmacniające ze sztangą – robi je dwa razy w tygodniu, jako uzupełnienie. Jak ma czas to wplata również rozciąganie, którego nie lubi i nie zawsze pamięta. W 2020 roku zdecydowała się również na współpracę z trenerem kolarstwa. Ale sam trening to jeszcze nie wszystko. Potrzebne jest też odpowiednie żywienie w trakcie treningów i okołotreningowe. Dlatego też jest pod opieką dietetyczki.
Zawody
Zawodów nie liczy. Mówi, że ważny jest dla niej sam proces przygotowań, treningi, cel sam w sobie. Reszta przychodzi w bonusie. Kolejne starty pojawiają się przy okazji. Korzysta w tej mierze z porad trenerów. Jednak w każdym sezonie jest ten jeden, jedyny i najważniejszy cel, który organizuje całe jej sportowe życie:
Mistrzostwa Polski w Duathlonie na dystansie średnim w Czempiniu
Udział w tych zawodach opóźniał się z powodu pandemii. Ostatecznie zawody obyły się 18 września, w Czempiniu.
Zawsze interesowało mnie, co dzieje się w głowie sportowca w momencie startu; wtedy, kiedy ciało daje pierwsze sygnały zmęczenia a głowa odmawia współpracy; gdy kątem oka dostrzega się wyprzedzającego rywala. Pytam o to. Pani Profesor poprawia się na krześle, bierze w dłoń pastelowy termos i z namysłem popija kawę.
- Straszna jesień była tego dnia, warunki do rywalizacji sportowej fatalne. W zawodach w Czempiniu zawodnik musi pokonać: 10 km biegu, 60 km roweru i znów 10 km biegu. „Wiadomo było, że etap kolarski będzie w deszczu, z silnym wiatrem, na mokrej nawierzchni . Sam moment startu nie był taki straszny, wiadomo, adrenalina, człowiek jakby był trochę z boku, zamknięty w sobie, nie do końca odbierający bodźce z zewnątrz, mocno skupiony na swoim zadaniu.
Ale walka nie zaczyna się wraz z wystrzałem startera. Najtrudniejsze dla sportowca są problemy z motywacją do podejmowania czasami granicznego wysiłku, odbierającego dech w piersiach. Bo po co walczyć, skoro wiadomo, że rywalki trenują zawodowo, że już nie raz pokazały się jako lepsze zawodniczki? A jednocześnie na wyniki czekają trenerzy, rodzina…, więc powtarza im przed zawodami: „Nie szukajcie mnie w pierwszej trójcę. Będę szczęśliwa, jeśli będę pierwsza w kategorii [czyli 4 open]”. I dopiero ta myśl potrafi uspokoić.
– Pierwszy bieg poszedł dobrze, na rower wsiadałam z optymizmem. Na rowerze czuje się mocna… ale znowu wiedziałam, z kim rywalizuje. Do tego fatalne warunki pogodowe…, Cały czas trzeba było pracować głową, by nie odpuścić, nie zwątpić i nie poddać się. Całą trasę rowerową powtarzałam sobie: oby ciebie nikt nie wyprzedził, oby ciebie nikt nie wyprzedził, a już w ogóle żadna dziewczyna. Aż w końcu, na drugiej pętli, to ja wyprzedziłam dwie dziewczyny. Moja motywacja gigantycznie wzrosła. Więc uczepiłam się nowej myśli: „tylko nie zaprzepaść tego”. Ten rower poszedł naprawdę dobrze – uzyskałam najlepszy czas wśród kobiet. To był sukces w tych warunkach.
– Do strefy zmian po etapie kolarskim wjechałam jako druga, chociaż z najlepszym czasem. Po kilku sekundach usłyszałam, jak konferansjer ogłosił, że trzecia dziewczyna jest w strefie zmian, zobaczymy, która wybiegnie z niej pierwsza. Kiedy to usłyszałam, starałam się wybiec jak najszybciej i… zapomniałam o kasku. A to grozi to dyskwalifikacją. Biegnę, a tu ktoś krzyczy: „Zapomniałaś ściągnąć kasku!”. Musiałam wrócić do miejsca, gdzie znajdował się mój depozyt. To mnie zdemotywowało. Nie dogoniłam już tej dziewczyny. A to była różnica zaledwie paru sekund. Gdybym wtedy to wiedziała, to chyba jednak wykrzesałabym z siebie te ostatnie pokłady energii i zawalczyła o drugą pozycję open wśród kobiet.
Okazało się jednak, że prawdziwa walka z głową miała zacząć się w drugim biegu: „Po co ty to robisz?”, „Nie dasz rady…”, „Jeszcze jedno wzniesienie przed tobą”. Szukała w sobie motywacji, powodu, by dobiec do mety. Aż przypomniała sobie o rodzinie, która przyjechała jej kibicować. Musiała oszczędzić im tego stania w deszczu. Szybko skończyć wyścig. I skończyć go naprawdę dobrze. Dla siebie dobrze.
Kilkanaście minut później prof. Karolina Ruta-Korytowska przekroczyła linię mety, zapewniając sobie złoty medal i tytuł Mistrzyni Polski w swojej kategorii wiekowej i brązowy medal w kategorii open kobiet (czyli wśród wszystkich kobiet, które brały udział w zawodach zarówno tych, które są amatorkami, jak i tych ze statusem zawodniczek pro czyli takich, dla których sport jest pracą, z której się utrzymują..) Nigdy wcześniej nie czuła takiej satysfakcji.
Z powrotem w Collegium Maius
Sport jest jedną z jej pasji – drugą jest praca naukowa i dydaktyczna. Wszystkie one doskonale się uzupełniają, choć prof Ruta-Korytowska woli mówić o systemie naczyń połączonych:
- U mnie samo się to połączyło – mówi. – Mam to szczęście, że pracuję na uniwersytecie, w miejscu, które sprzyja rozwijaniu pasji pozauczelnianych. Nie ukrywajmy, gdybym musiała przebywać za biurkiem 8 godzin dziennie, a potem wracać do domu, gdzie czekają na mnie kolejne obowiązki, to takich wyników w sporcie bym pewnie nie osiągnęła. Charakter mojej pracy pozwala mi tak zaplanować cały dzień, że jest w nim miejsce i na dydaktykę, i na pisanie artykułów naukowych czy prowadzenie badań, jak również na rodzinę, dom i oczywiście sport. I fakt moja doba jest wypełniona co do godziny. Jednych to przeraża, inni to podziwiają.
– Nie ukrywam, że praca na uczelni, praca z ludźmi, czasem sprawia, że człowiek chce być sam. Ja mogę być sama na rowerze. Lubię te indywidualne jednostki treningowe. Mogę ten czas poświęcić na to, co lubię a przy okazji pomyśleć nad tym czego chcę. Jestem dobrym przykładem na to, że w życiu wszystko może się fajnie przeplatać. Zadziałał taki system naczyń połączonych. Jak w pracy byłoby źle, to podejrzewam, że i na zawodach nie byłoby dobrze. Jak w domu byłoby źle, to nie miałabym spokojnej głowy na zawodach.
Cieszy się z własnych sukcesów, lubi o nich rozmawiać, ale z najbliższymi. Pochwały czy słowa uznania ją peszą. Nie lubi zamieszania wokół swojej osoby, chociaż, kiedy Dziekan na Radzie Dyscypliny wspomniał o jej ostatnich sukcesach sportowych – zrobiło jej się miło.
- Jestem szczęściarą i doceniam to! Cieszę się, że mogę pracować na uczelni, że wspiera mnie nie tylko rodzina. Może stąd te sukcesy… Może to właśnie jest przepis na sukces w moim wydaniu.
...
Prof. UAM Karolina Ruta-Korytowska związana jest z Zakładem Gramatyki Współczesnego Języka Polskiego i Onomastyki na Wydziale Filologii Polskiej i Klasycznej. W swoich badaniach naukowych skupia się na komunikacji osób niesłyszących, jak również na komunikacji urzędowej i prostej polszczyźnie.
zob. też. Uniwersytecki Efekt Motyla