Sto lat temu poznański uniwersytet powstał w tempie błyskawicznym – ale nie tylko to jest godne podziwu. Równie godne podziwu jest to, że na tej młodziutkiej uczelni szybko powstały tzw. szkoły naukowe, prezentujące nowe, oryginalne podejście w różnych dyscyplinach nauki. Była wśród nich poznańska szkoła filologii klasycznej, a jej współtwórca to Witold Klinger. Jak wszyscy owi dawni profesorowie: osobowość silna, postać barwna.
W poznańskim archiwum PAN spuścizna po prof. Klingerze jest skromna. Nie ma tu listów od Stanisława Brzozowskiego czy Jana Parandowskiego, papierów rodzinnych, fotografii. Przeważają tłumaczenia, strzępy poezji greckiej poprzetykane greckimi słówkami( brak polotu poetyckiego – napisze po latach, oceniając spuściznę, jego uczeń prof. Wiktor Steffen – natomiast tłumaczenia prozy greckiej wyróżniają się i dokładnością i pięknym językiem). A wśród nich gruba teczka n z napisem: „jednostronnie zapisane półarkuszówki nadające się na bruliony”. Brak papieru to dziś rzecz zupełnie nieznana, choć kiedyś tak dotkliwa. W teczkach ze spuścizną prof. Klingera prawie wszystko zapisane jest na tzw. przebitkach, cieniutkim, prawie przezroczystym papierze, który w kilku warstwach nakręcony na wałek maszyny do pisania umożliwiał kopiowanie maszynopisu. Bardzo kruchy to nośnik…
Czytaj też: Profesor Witold Jakóbczyk. Wielkopolanin z Sosnowca
Ale wróćmy do początku. Witold Klinger urodził się w Warowcach na Podolu w 1875 roku, bo tam z Wielkopolski trafił jako zarządca majątku jego ojciec. Tam, w słynnym gimnazjum w Niemirowie zdobywał wykształcenie, tam zaraził się umiłowaniem antyku dzięki nauczycielom łaciny i greki oraz proboszczowi, któremu po latach poświęcił piękne wspomnienie. Tam zaprzyjaźnił się ze Stanisławem Brzozowskim( połowa listów w spuściźnie tego – dziś powiedzielibyśmy kultowego – pisarza to właśnie listy do Klingera). Po latach, gdy Brzozowskiego uznano za agenta ochrany, Klinger, wierny przyjaźni, jeździł z odczytami, gorąco go broniąc i do końca nie wierząc w jego winę.
Kijów ze złotym medalem
Maturę zdał, mając 20 lat. Studiował w Petersburgu, potem w Krakowie, chorował i nie za bardzo mu się wiodło, dopóki nie trafił na uniwersytet w Kijowie. W swoim życiorysie wspomina, że mimo antypolskiego kursu władz carskich, profesorowie Ukraińcy i Niemcy, „gruntowni uczeni”, do studentów polskich odnosili się życzliwie, może nawet bardziej niż do ukraińskich, bo – jak pisze Klinger – Polacy lepiej rozumieli antyk. Tam napisał pracę magisterską o baśni u Herodota, za którą dostał zloty medal i 2-letnie stypendium rządowe. Wyjechał do Monachium i doskonalił zarówno studia hellenistyczne, jak i etnograficzne podejście, przygotowując dysertację o zwierzęciu w wierzeniach starożytnych.
Wracając ze stypendium otrzymał w Krakowie propozycję pracy na uniwersytecie. Uznał jednak, że nie może jej przyjąć, bo to byłoby nie fair wobec rządu rosyjskiego, z którego stypendium korzystał. Za tę fair play rząd rosyjski odpłacił mu po powrocie do Kijowa zakazem pracy w szkole, a gdy po 2 latach uzyskał katedrę na uniwersytecie kijowskim ministerstwo nie zatwierdziło tej kandydatury.
Herbata w szczerbatych filiżankach
Ale miła historia także się wydarzyła: na kursach dla panien, gdzie dorabiał, ujrzał Raisę Bakkalinską. Została jego żoną. Pamiętam babcię jako osobę barwną – wspominał po latach wnuk Witolda Klingera. Pani Klingerowa prowadziła dom lekką ręką, panował w nim niezły bałagan i tłumy gości pijących herbatę z filiżanek szczerbatych, ale z cieniutkiej porcelany. Witold Klinger z czułością odnosił się do swej małżonki, której lubił czytywać na glos powieści Kraszewskiego – zarówno w przedwojennym luksusowym mieszkaniu z cenną biblioteką przy obecnej ul. Głogowskiej, jak i w powojennym dwupokojowym mieszkanku bez łazienki ze wspólną kuchnią przy ul. Matejki. W domu tym, gdzie pogodnej atmosfery nie zakłócało nawet głodowanie spowodowane rozrzutnością pani domu, wychował się syn Witolda Jerzy Klinger, wybitny teolog prawosławny, wspominany także jako niezwykła osobowość. Beztroska Raisy Klingerowej odbiła się i na spuściźnie: gruby plik dokumentów obrazuje wysiłki zdobycia od niej papierów po profesorze – p. Klingerowa okazuje niejednokrotnie niedbalstwo i niedokładność w załatwianiu tej sprawy, jak pisze ówczesny szef Archiwum.
Bo po rewolucji październikowej i wojnie 1920 roku Witold Klinger wyjechał do Polski, w dramatycznych okolicznościach, wciągnięty do ostatniego eszelonu przez polskich żołnierzy w odwrocie. Odrzucił propozycję pracy w Krakowie i Warszawie, przyjmując katedrę grecystyki na Uniwersytecie Poznańskim. W niemniej dramatycznych okolicznościach sprowadzał do Poznania swoją żonę z maleńkim synkiem w 1924 roku – okradziony z pieniędzy i dokumentów nie mógł wrócić, dopiero interwencja dziekana w Ministerstwie Oświecenia i Wyznań Religijnych pozwoliła Klingerów z Kijowa wyciągnąć.
Nocleg z mumiami
Na poznańskim uniwersytecie tworzy poważny ośrodek badań nad liryką grecką i wychowuje sobie znakomitych uczniów. I choć z powodu licznych obowiązków jego zainteresowania etnograficzne zostały nieco odsunięte na bok, to powróci do nich później, pozostając w polemice z Teodorem Benfeyem i jego modną wówczas tezą, że wątki baśniowe trafiły do Europy z Indii i to poprzez podboje arabskie w Hiszpanii. „Najmniej trafiło to do filologów klasycznych, że baśnie pochodzą z daleka, jak gdyby nie było w pobliżu bogatej fantastyki Hellenów” – pisze Klinger. Znajdzie u Greków i złotą rybkę, mówiącą ludzkim głosem i rusałki i kult jajka.
Wybucha II wojna światowa. Prof. Klingera odwiedzają jego koledzy, filologowie klasyczni z Niemiec, ale tym razem w mundurach Wehrmachtu. Dociera do niego informacja, że jest na liście do aresztowania i ucieka z rodziną do Warszawy. Pracuje w Archiwum i działa w tajnym nauczaniu, ale nie czując się bezpiecznie w mieszkaniu, sypia często obok mumii w magazynie muzeum archeologicznego.
Męczyła go bolszewia
Po wojnie wraca do Poznania, jak pisze „dźwigać z ruin mój uniwersytet”. Szybko robi się nieciekawie. Męczyła go bolszewia – pisze wnuk – i to, że ludzie tak łatwo się na nią zgadzają. On, przed wojną protestujący przeciwko Brześciowi tudzież gettu ławkowemu teraz odmawia przejścia do tworzonej przez reżim PAN. Jestem członkiem PAU – argumentuje – i o żadnej nowej akademii słyszeć nie chcę. Krnąbrność zostaje ukarana - w 1951 roku znajdzie się w grupie profesorów wysłanych karnie na przymusową emeryturę. Przywrócony na uniwersytet w 1956 roku jest już jednak schorowany, z amputowaną ręką. Kończy wtedy dzieło swego życia tłumaczenie pisma Juliana Apostaty. Zachował się list Witolda Klingera z 1959 roku do prezesa PAN, powołujący się na wspólną niedolę „poznaną za Hitlera”. Przeprasza, że kłopocze i prosi o pomoc w wydaniu Apostaty, bo w związku z kryzysem ekonomicznym zakazano wydawać przekłady i wolno tylko prace naukowe. „Jakby przekład Juliana Apostaty był igraszką, nie zaś zmaganiem z trudnym, nieraz zepsutym tekstem – żali się – czuję wyraźnie, że spotkałem się z niezasłużoną krzywdą.” Cóż, Apostata też nie miał szczęścia: miłośnik( jak Klinger) antyku, choć wychowany w chrześcijaństwie, wrócił do wierzeń w starych rzymskich bogów, a nawet wzbogacił tę wiarę w elementy zaczerpnięte od chrześcijan. Ostatni cesarz pogański został nazwany za to właśnie apostatą, śmierć jego uznano za karę bożą i przypisano mu jako ostatnie słowa słynne” Zwyciężyłeś, Galilejczyku”, których… nie wypowiedział.
Z 1955 roku pochodzi testament Witolda Klingera, który na zjeździe Polskiego Towarzystwa Filologicznego Warszawie wygłosił „jako człowiek 80-letni, który to wiek Solon Ateńczyk uznał za ostateczny kres życia ludzkiego, kiedy się jest dojrzałym do śmierci” – tak brzmiała preambuła. Prosi w nim przyszłe pokolenia „klasyków” o tworzenie porządnej biblioteki przekładów i utrzymanie nauki łaciny i greki w szkołach…. Na koniec cytuje Owidiusza principis obsta czyli złemu w początkach się broń ( bo za późno lekarstwo szykować, kiedy zwlekając dzień w dzień, dałeś się złemu zmóc).
Zmarł w kwietniu 1962 roku, pracując nad przekładami do ostatnich dni. Hellada była jego duchową ojczyzną. Jego wnuk, Michał Klinger był ambasadorem Polski w Grecji, wypełniając w pewnym sensie tę dewizę dziadka…