Wersja kontrastowa

Prof. Tomasz Wicherkiewicz. Nie dla mnie elficki

Fot. Adrian Wykrota
Fot. Adrian Wykrota

„Szacuje się, że około 96% ludności świata posługuje się zaledwie 4% języków – cała reszta odchodzi albo w najbliższym czasie może odejść w zapomnienie. Języki to nie tylko struktury, to całe uniwersa, w których zamknięte są pewne obrazy i rozumienia świata. Dlatego warto zaangażować się, aby te obrazy zatrzymać dla przyszłych pokoleń” – przekonuje językoznawca prof. Tomasz Wicherkiewicz. Pan profesor w listopadzie 2021 r. został mianowany "member of the academic staff and a research associate” Instytutu Smithsona w Washingtonie, działającego przy jednym z największych na świecie i najstarszych w USA muzeów historii naturalnej.

Podobno na zajęciach studenci często pytają, dlaczego nie opracował pan naukowo języków wymyślonych przez J.R.R. Tolkiena. Czy elficki nigdy pana nie interesował?

Szkoda mi na to czasu. Na świecie jest około siedmiu tysięcy języków, które mają swoją niepowtarzalną strukturę, swoją kulturę, swój własny świat. One są realne, przez co dla mnie bardziej interesujące niż języki sztuczne. Oczywiście nie oceniam; zgłębianie elfickiego też może być przyjemną rozrywką intelektualną. Niemniej jednak, w moim przypadku, nie umiem w to zainwestować ani serca, ani rozumu.

Wspomniał pan o językach świata. A jak to wygląda w Polsce? Przeczytałam, że historycznie posługiwaliśmy się około 40 językami, z czego zaledwie 16 zachowało się do naszych czasów.

Wie pani, im jestem starszy, tym częściej unikam konkretnych liczb. Uważam, że w świecie różnorodności językowych nie powinniśmy ograniczać się do przedziałów liczbowych, ponieważ niczego one nie wnoszą. Moja niechęć wypływa też z faktu, że coraz trudniej zdefiniować nam, czym jest „odrębny język”. W socjolingwistyce, którą od lat się zajmuję, wolimy mówić o „odmianie językowej”. „Odmiana językowa” jest z kolei często nie do zaakceptowania dla społeczności. Proszę sobie wyobrazić, że w trakcie wywiadu pyta pani swoją rozmówczynię: „to jaką odmianą językową mówiła pani w dzieciństwie?”. To niezręczne. Funkcjonuje również np. termin „etnolekt”, który zwraca uwagę na cechy etniczne społeczności językowej. Ale tak naprawdę nie ma dobrego, w pełni adekwatnego pojęcia innego niż po prostu „język”. Rozumiem jednak, że czasem trzeba się posłużyć jakimiś liczbami dla zobrazowania problemu. Wracając do pytania - jest tak, jak pani powiedziała. Na terenach Rzeczypospolitej mówiono około 40 różnymi językami. Obecnie szacuje się, że jest ich 14 plus dodatkowo polski jako oficjalny, państwowy język narodowy. Z tym, że nawet ta lista, która obowiązuje prawnie (na mocy ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz o języku regionalnym z 2005 r.), z punktu widzenia rzeczywistości językowej nie jest idealna, ponieważ znajdują się tam odmiany, które od wielu pokoleń nie mają statusu języków żywych np. język tatarski.

???

Tatarzy Rzeczypospolitej nie posługują się językiem tatarskim od około 300 lat. Owszem, potem mówili językiem ciekawym, białorusko-polskiego pogranicza, zapisywanym okazjonalnie pismem arabskim… Fenomen językowy sam w sobie interesujący, ale nawet nie posiadający swojej nazwy. Możemy go potocznie nazwać tatarskim, ponieważ posługiwali się nim Tatarzy, ale to nie ten język chroni ustawa. Ustawa chroni język, którego nie ma.

Z drugiej strony nie chroni języków, z którymi współcześnie jak najbardziej identyfikują się setki tysięcy użytkowników – oczywiście myślę tu o śląskim, ale też i niewielkim – jeśli patrzeć na liczbę użytkowników – ale bardzo intensywnie rewitalizowanym języku wilamowskim z Wilamowic.

Za zasługi związane z rewitalizacją wilamowskiego w 2015 został pan honorowym obywatelem gminy Wilamowice.

Wilamowszczyzną zacząłem zajmować się jeszcze w ubiegłym stuleciu. Wówczas byłem przekonany, że mam do czynienia z językiem i społecznością, które odchodzą w niebyt. Wydawało mi się, że w miarę możliwości pomogłem w opisaniu, i częściowo udokumentowaniu tego, co jeszcze było do ocalenia; a potem popełniłem błąd, którego już nigdy nie zrobię, a mianowicie publicznie zacząłem dzielić się wątpliwościami co do żywotności wilamowskiego - co gorsza, wieszcząc jego bliski koniec.

Wówczas nie przypuszczałem, że wydarzy się coś nieprawdopodobnego, biorąc pod uwagę statystykę demografii socjolingwistycznej. Zwykle uważamy, że najbardziej krytycznym momentem, który decyduje o naruszeniu żywotności języka, jest przerwanie przekazu międzypokoleniowego. Wiele języków w ten sposób rozpoczęło swoje odchodzenie. W wilamowskim wydarzyło się jednak coś niespodzianego. Mianowicie, zanim odeszli ostatni użytkownicy tego języka, pojawił się jeden młody człowiek: w połowie lat 90. urodził się Tymoteusz Król, który wilamowskiego nauczył się nie od rodziców, ale od swojej niani. Tym samym stał się niezbędnym ogniwem łączącym ostatnich użytkowników żywej wilamowszczyzny z jego nowymi użytkownikami – „neomówcami”. Tymoteusz wyrósł na świetnego warsztatowo i intuicyjnie rewitalizatora swojego języka oraz sam stał się zarzewiem jego odrodzenia. A zatem stał się cud: z języka który znikał, odchodził, wilamowski stał się – językiem żywym: wciąż zagrożonym i małym, ale jednak z nadzieją na trwanie.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że nie da się uratować języka, nie angażując społeczności lokalnej.

Teraz sformułowałbym to jeszcze bardziej radykalnie. Nie należy nawet próbować ożywiać języka, jeżeli nie ma takiego oczekiwania ze strony społeczności. Owszem, można bawić się w rekonstruowanie języków, ale wówczas będzie to bardziej przypominało tworzenie sztucznych języków, jak np. esperanto. Im jestem starszy, tym silniej podkreślam konieczność respektowania wszelkich powiązań języka ze społecznością jego użytkowników, jego unikalną strukturą i kulturą, jako że język naturalny nigdy nie jest autonomicznym systemem.

Językoznawczyni prof. Justyna Olko powiedziała: „języki, które umierają, najczęściej uważane są albo za źródło cierpienia i prześladowań, albo po prostu za nieprzydatne, bez wartości ekonomicznej we współczesnym świecie”.

Zarówno w Europie, jak i w świecie, mniejsze języki używane są na ogół na peryferiach; tam, w mniejszych społecznościach, dzieją się procesy odmienne od tych w centrach. Ma to określone skutki ekonomiczne i społeczne, zwykle bardziej drastyczne, niż w przypadku grup dominujących, większościowych i niestygmatyzowanych. Z mówcami takich mniejszych języków jest podobnie, jak z użytkownikami dialektów – tych mniej „prestiżowych”, które zwykle wiążą się z niższą wartością ekonomiczną. Posługując się takim „mniej cennym” językiem mniejszości, mówcy są często przekonani, że skazują siebie i swoje dzieci na gorszy start ekonomiczny, na brak szans życiowych. Takie myślenie jeszcze pokutuje w wielu społecznościach. Tymczasem nic bardziej błędnego. Staramy się odwracać te stereotypy, przekonując, że wielojęzyczność może przynieść sukces - indywidualny, społeczny, regionalny…

Musimy tylko pamiętać, że struktury wielojęzyczności, którą często chwalimy i promujemy – obejmują też języki małe, zagrożone. To właśnie stabilna wielojęzyczność sprawia, że mogą one być bezpieczne w globalnym świecie przyszłości. Musimy jednak na nowo nauczyć się szanować tak zredefiniowaną wielojęzyczność.

Przywołując prof. Olko myślałam, że powie pan parę słów o jidysz…

W wielu opracowaniach o językach żydowskich zwracano uwagę, że za masowym porzucaniem tychże kryje się obciążenie związane z traumą Holokaustu, w odróżnieniu od nowohebrajskiego, utożsamianego z sukcesem idei państwa Izrael. Procesy odchodzenia od innych niż hebrajski języków żydowskich nasilały się. W pewnym momencie zaistniało nawet realne zagrożenie ich wymarcia. To zjawisko odwróciło się na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Wtedy, z bardzo różnym sukcesem, zaczęto je rewitalizować. Tu pozwolę sobie na małą dygresję: miałem kiedyś w ręku „Rozmówki w języku jidysz”, w których znajdował się rozdział poświęcony odprawie celnej na granicy. Bardzo mnie to zdziwiło - ktoś odważnie przypuszczał, że będzie masowe zapotrzebowanie na odprawianie się na granicy w języku jidysz.

W jidysz powstały specjalne nisze językowe, np. teatry żydowskie. Dla aktorów warszawskiego Teatru Żydowskiego w absolutnej większości jest to język, którego muszą się nauczyć jako obcego. Natomiast to, co dzieje się na deskach teatrów żydowskich na świecie, a więc zarówno w Warszawie, jak i Bukareszcie, lub Nowym Jorku – to właśnie rewitalizacja. Nie wiem, czy w historii świata ktoś odprawi się na granicy w języku jidysz, mam jednak pewność, że teatry żydowskie będą istniały i będą grały w języku jidysz. Oczywiście, nie wszyscy są zadowoleni z takich tylko nisz dla pewnych języków rewitalizowanych. Musimy sobie jednak uświadomić, że jest to kolejny z warunków, który trzeba będzie zaakceptować. Jeżeli mamy nadzieję na daleko idącą rewitalizację, to języki małe, zagrożone powinny funkcjonować w strukturach wielojęzyczności i będą one po prostu w jednych dziedzinach życia obecne bardziej niż w innych.

Mówiliśmy już o językach, to może teraz pomówmy o narzędziach, dzięki którym możemy je rewitalizować.  

Już w latach 90. XX wieku językoznawcy zwrócili uwagę, że zajmują się niewielkim zbiorem języków dużych i silnych, gdy tymczasem na świecie znikają – bez żadnego śladu w postaci dokumentacji – małe języki.   Obok takich refleksji dotyczących tempa zanikania języków, zwrócono też uwagę, że językoznawstwo może stać się pierwszą dziedziną nauki, w której 90% obiektów badawczych przestanie istnieć. Wiemy, że z każdym językiem związany jest pewien system opisu i pojmowania świata. Zatem obok systemu językowego, który bywa fascynujący – choć pewnie bardziej dla językoznawców - odchodzą też bezpowrotnie całe uniwersa poznawcze właśnie. Przed dokumentacją językoznawczą stanęło zatem nowe wyzwanie: aby te języki, które odchodzą, przynajmniej udokumentować. Nieco później stwierdzono, że dokumentacja języka może również przydać się przy wysiłkach i strategiach rewitalizacyjnych.  

Jak wygląda praca językoznawcy zajmującego się dokumentacją języka? Rusza on z dyktafonem w teren, nagrywa i …?

W najbardziej podstawowej formie tak. Z tą różnicą, że dostępne są już nawet przenośne urządzenia, które pozwalają uzyskać naprawdę dobrą jakość nagrań. Zasadniczo staramy się coraz częściej nagrywać język w jego naturalnych przejawach, co tylko pozornie wydaje się zadaniem prostym. Językoznawcy muszą mierzyć się np. z paradoksem obserwatora.  Mikrofon sprawia, że użytkownicy zachowują się nieco inaczej, mniej naturalnie. Nie używają form, które uznają za nieprzystojne, nie poruszają kwestii, które w ich odczuciu mogą być tabu. Z drugiej strony nie mamy prawa, aby do naturalnej sytuacji towarzyskiej wprowadzać ukryte mikrofony lub kamery. Wyjściem jest zaprzyjaźnianie się ze społecznościami językowymi – trzeba jednak pamiętać, że nie wolno nam nadużyć ich zaufania. Użytkowników języka powinniśmy traktować jak twórców czy artystów, szanując ich prawa, oraz zadbać, aby służące dokumentacji dobre archiwa językowe miały różne poziomy dostępności, inne dla samych społeczności, inne dla specjalistów, a inne dla osób z zewnątrz.

Zatrzymajmy się przy archiwach językowych. Może pan podać jakieś przykłady?

W ramach projektu „Baza Dokumentacji Języków Zagrożonych Dziedzictwo Języków Rzeczpospolitej” na Wydziale Neofilologii podjęliśmy próbę stworzenia archiwum zagrożonych języków Rzeczypospolitej (www.inne-jezyki.amu.edu.pl). Próbujemy rozbudowywać nasze zasoby, ale bez większych środków finansowych nie jest to proste. Na świecie istnieją globalne archiwa przechowujące dokumentację zagrożonych języków świata. Przechowywanie zasobów w tej formie ma – w moim odczuciu – największy sens. Rozmnażając małe archiwa, tworzymy martwe byty. Aby takie archiwa funkcjonowały skutecznie, muszą one ze sobą współpracować, wymieniać dane, udostępniać.

Kilka miesięcy temu gratulowaliśmy panu nominacji na członka akademickiej społeczności Instytutu Smithsona – jednej z największych na świecie i najstarszej w USA jednostki muzealnej.  Jak doszło do tej współpracy?

Marzenie o Instytucie Smithsona towarzyszyło mi od dzieciństwa. O jego kompleksie muzeów przeczytałem w National Geographic, do którego dostęp w schyłkowym PRL-u był moim oknem na świat. W jednym z numerów tego czasopisma znalazłem artykuł na temat przebogatych zbiorów smithsoniańskich. Wtedy zapragnąłem tam pojechać. Na realizację tego marzenia musiałem jednak trochę poczekać… Po raz drugi o przepastnych zbiorach Instytutu Smithsona przeczytałem, przygotowując swoją pracę magisterską nt. prac Bronisława Piłsudskiego na rosyjskim Sachalinie. Możliwość wyjazdu pojawiła się dopiero w 2018 r., kiedy z ramienia UAM rozpoczęliśmy udział w projekcie COLING - Minority Languages, Major Opportunities. Collaborative Research, Community Engagement and Innovative Educational Tools (Horyzont 2020). W ramach grantu mamy możliwości wyjazdów do wybranych zagranicznych placówek naukowych w USA. Od razu zdecydowałem, że będzie to właśnie IS. I tak we wrześniu 2019 roku stanąłem u bram Narodowego Muzeum Historii Naturalnej Instytutu Smithsona. To było niezwykłe doświadczenie życiowe i naukowe.

Proszę o tym opowiedzieć.

Miałem możliwość uczestniczenia w badaniach w ramach programu Recovering Voices - Revitalizing and sustaining endangered languages and knowledge., który łączy badaczy wielu dziedzin. Rewitalizacja języków odbywa się tam m.in. przez odkrywanie wiedzy uśpionej w zgromadzonych w muzeum obiektach. Przez blisko sześć miesięcy miałem możliwość przyglądania się rozmaitym działaniom, które polegały np. na zapraszaniu członków społeczności rdzennych na kilkudniowe sesje tematyczne w przepastnych magazynach muzeum. W trakcie jednej z nich członkowie społeczności konfrontowani byli ze zbiorami plecionych koszyków, przypominali sobie rozmaite fakty związane z ludźmi, którzy je wyplatali, z technikami, materiałami, z których zostały wykonane itp. Z tym wiązał się cały kontekst przeszłości ekologicznej: gatunki drzew i krzewów, które w międzyczasie zniknęły lub uległy zagrożeniu, przez co wytwarzane z nich koszyki stały się bezcennymi eksponatami. Opowiadając o koszykach, uczestnicy projektu uruchamiali uśpione zespoły leksykalne oraz struktury językowe z nimi związane. Te spotkania były nagrywane, a następnie konfrontowane ze społecznościami. Bardzo często po takich „warsztatach” dochodzi do zwrotu niektórych przedmiotów ich prawowitym właścicielom.

Było to fascynujące – bardzo mocno odnalazłem się w tej metodzie badań. Stwierdziłem, że należy i poza Ameryką szukać sposobów na takie nowatorskie, dekolonizacyjne przeszukiwanie muzeów pod kątem zagrożonych języków i kultur.

Czy zatem jest szansa, że wykorzysta pan tę metodę na rodzimym gruncie, w Poznaniu, w Polsce?

Na pewno intensywnie o tym myślę. W ogóle uważam, że należy się zastanowić nad rolą muzeów w udostępnianiu zasobów istotnych  dla peryferyjnych społeczności. One właśnie mogą mieć coraz większy wpływ na potencjalną rewitalizację języków, ich  obecności  w krajobrazie językowym i kulturowym.

zob. też.

Prof. Eliza Karmińska. Takich baśni jeszcze nie znamy

 

Nauka Wydział Neofilologii

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.