Z dr. Jerzym Czechem, absolwentem UAM, poetą, tłumaczem, laureatem nagród Gdynia i Angelus, rozmawia Dariusz Nowaczyk
Ideałów nie ma, ale gdybyśmy założyli, że idealne tłumaczenie istnieje, to jakie powinno nosić cechy?
Pewna naukowczyni zajęła się istnieniem idealnego przekładu poetyckiego, a za materiał wzięła moje tłumaczenie poematu Timura Kibirowa „Do Lwa S. Rubinsztejna”. Stwierdzając, że nie jest ono idealne, chwali jednak decyzje translatorskie, pisząc, że tylko dzięki nim mogłem dokonać polskiego tłumaczenia utworu. Czyli, jak rozumiem, to dobrze, że nie tłumaczyłem idealnie.
Na taką „naukę” szkoda pieniędzy podatnika, bo ja bezpłatnie oświadczam, że nie ma żadnych przekładów idealnych. Nie wiadomo nawet, na czym ich idealność miałaby polegać. Ta sama treść, te same efekty artystyczne, i w dodatku w tych samych miejscach? Musiałby to być przekład z polskiego na polski, bez zmiany jednego słowa. Jeśli zaś mamy różne języki, to utwór napisany w jednym z nich musi w drugim trochę się zmienić. Łacińskie translatio oznacza „przeniesienie”, a przekład przypomina właśnie przeniesienie się do nowego mieszkania – niby te same meble, ale jest jakoś inaczej, bo inna liczba czy rozkład pokojów, oświetlenie itd.
Przekład nigdy nie będzie oryginałem, zawsze będą się różnić, i nie traktujmy tego w kategoriach straty. Zubożenie można przecież zrekompensować, czerpiąc z tego, co daje rodzimy język. Zamiast myśleć o ideale, trzeba zrobić przekład dobry, taki, który będąc przekładem, jest zarazem udanym utworem naszej literatury. Akurat poematy Kibirowa to moje najlepsze rzeczy, pionierskie, jeśli chodzi o tłumaczenie centonu, utworu utkanego z cytatów.
Który język jest dla tłumacza ważniejszy – ten, z którego tłumaczy, czy ten, na który tłumaczy?
Przekład powstaje w języku docelowym, więc jego znajomość, a także umiejętność pisania w nim jest najważniejsza. Jeśli ktoś nie jest w tym pisaniu mocny, to oryginał zacznie mu dyktować swoje reguły; grozi to zwłaszcza tłumaczom z rosyjskiego, który jest bardzo ekspansywny. O końcowym tekście można wtedy mówić, że opuścił język wyjściowy, ale do polszczyzny nie dotarł – samo używanie polskich słów nie oznacza biegłości w języku.
Czym jest pana zasada „czterech wymiarów”?
To jest właśnie ilustracja, co rozumiem pod pojęciem dobrej znajomości języka i co staram się zachować w przekładzie.
Gdyby ktoś nauczył się słownika na pamięć, to tak jakby wszystkie słowa ułożył na jednej prostej. Taka jednowymiarowa znajomość języka jest mało przydatna – trzeba znać słownictwo z różnych dziedzin, różnych środowisk, i do rozłożenia tak pogrupowanych słów potrzeba płaszczyzny. Trzeci wymiar zapewni nam teoria trzech stylów – wysokiego, średniego i niskiego. Może nie w antycznym wydaniu, ale w jakiejś formie ta teoria nadal żyje; pewna hierarchia stylów jest niezbędna nawet wtedy, gdy się ją chce zakłócić. Do tej przestrzeni dodaję wymiar czwarty – czas. Jeśli akcja rozgrywa się w czasach odległych, to musi być to jakoś uwzględnione w przekładzie. Nie do pomyślenia jest dla mnie tłumaczenie klasyki na całkiem współczesną polszczyznę czy slang młodzieżowy, a tak sobie dzisiaj większość wyobraża tłumaczenie. Mnie to przypomina historię Polski opowiadaną przez pana Piecyka („Helena w stroju niedbałem” Wiecha). Jestem wierny inteligenckim zasadom swej młodości, które wymagały jakiej takiej znajomości mowy różnych epok. Z archaizacją stykaliśmy się na co dzień, wystawianej w Teatrze TV rodzimej klasyki nikt nie poprawiał, a pokazywano nawet „Odprawę posłów greckich”!
Czy dobry przekład powinien być przekładem dosłownym?
Przekład dosłowny to informacja, jakich wyrazów użył autor, i co one znaczą po polsku. Każdy debiutant trzyma się kurczowo oryginału, a to nie jest droga do dobrego przekładu i myślę nie tylko o literaturze. W kinie akcji często mamy taką scenę – bohater obrywa podczas strzelaniny, a jego kolega woła: „Are you OK?”, co oddaje się zwykle jako „Wszystko w porządku?”. Dla polskiego ucha brzmi to sztucznie, bo nasi w takiej sytuacji wołają: „Żyjesz?”. Tłumacz musi mieć wrażliwe ucho! Z innej beczki: tłumacząc „Kysia” Tatiany Tołstoj, musiałem właściwie wymyślić cały język. Autorka przedstawia świat, który cofnął się niemal do epoki kamiennej, przetrwały jednak gołębie, paskudząc po staremu. W książce gołąb nosi brzydką nazwę ptica-bladunica. Ptica to ptak, a bladź – wiadomo. Rutyna podpowiada, by skopiować pomysł autorki, pisząc na przykład „ptak-kurwiak”. Ja wolałem ochrzcić gołębia: „srajski ptak” i rzadko który wynalazek dał mi tyle zadowolenia.
Do jakich wzorców najchętniej pan się odwołuje?
Najważniejszym tłumaczem jest dla mnie Boy. A bezpośrednio uczyli mnie Ziemowit Fedecki i Adam Pomorski, wychowanek tego pierwszego. To oni nauczyli mnie niezbędnej swobody w tłumaczeniu, pan Ziemek powtarzał: „Za bliskie oryginału!”. Nie widzę natomiast współczesnej szkoły, do której mógłbym przystać. A to, co widzę, napawa smutkiem – właśnie dosłowność stała się wzorem. Dotyczy to na przykład tytułów; niedawno ktoś domagał się nowego przekładu książki Molnara znanej jako „Chłopcy z Placu Broni”. Bo powinno być, pisze, „Chłopaki z ulicy Pawła”. Ale po co zmieniać świetny tytuł na tytuł… nie tyle zły, ile po prostu żaden! Nieco wcześniej robiono klakę niewydarzonej „Anne z Zielonych Szczytów”, jak nazwała tłumaczka zadomowioną w polszczyźnie „Anię z Zielonego Wzgórza”. Takie kopiowanie uprawiają ludzie, którzy wyuczyli się języka, ale wyczucia i kultury literackiej nie mają za grosz. To dewastacja polszczyzny!
Czy istnieją utwory nieprzekładalne na inne języki?
Rozróżniam nieprzekładalność „lokalną” i „globalną”. Pierwsza oznacza nieprzekładalne miejsce w utworze, a powody są często banalne. Na przykład „życie” po rosyjsku jest rodzaju żeńskiego – żyzn’, każde zatem wyznanie „kocham cię, życie” to wyznanie miłości mężczyzny do kobiety. Po polsku tego nie ma. Albo w piosence Okudżawy Wiera, Nadieżda, Lubow’ to trzy cnoty boskie – Wiara, Nadzieja i Miłość, ale zarazem trzy popularne imiona żeńskie. Ta dwuznaczność znika w polszczyźnie, co nie podważa przekładalności całego utworu, a więc tej globalnej. Do krytyków przekładu należy ocena, czy utwór można uznać za przetłumaczony, tylko do kogo się zwracać? Znają się na tym sami tłumacze, ale wtedy pojawia się podejrzenie o prywatę. Polemiki artystyczne, rzecz naturalna i wskazana, są u nas brane za „napaści na kolegów”.
Nawet świetny przekład może mieć feler. Broniewski w „Balladzie o Mackiem Majchrze” Brechta daje plamę na samym początku – nie chodzi o to, że rekin ma dużo zębów, tylko że je pokazuje, inaczej niż Mackie, który chodzi z nożem, którego nikt nie widział. Za rzecz nieprzekładalną uchodziła zawsze „Finnegans Wake” Joyce’a; jest co prawda polski przekład, ale kiedy widzę tytuł „Finneganów tren”, nawet mi się nie chce go czytać. Każdy Irlandczyk skojarzy tytuł z piosenką o pijanym Finneganie, a ten polski każe myśleć o Pierścieniu Nibelunga.
Ale w sumie jestem optymistą, jeśli chodzi o tę globalną przekładalność. Wyjątek stanowią miniatury poetyckie składające się wyłącznie z „konceptu”, który daje się przełożyć od ręki albo nie daje wcale. Optymizm kończy się, gdy chodzi o teksty z innych kultur, na przykład japońskiej. Tu już zbyt wiele nas różni.
Jak dalece tłumacz może ingerować w tekst źródłowy, zmieniać go…
Mam na koncie jedną poważną ingerencję, na którą nigdy bym sobie nie pozwolił, gdyby chodziło o literaturę. Władze PWST w Krakowie chciały ulżyć studentom, narzekającym na hermetyczność dzieł Stanisławskiego, i zamówiły u mnie nowy przekład, bo ten dawny się „zestarzał”. Tymczasem „Pracę aktora…” trudno się czyta, bo jest źle napisana! Zdobyłem się na odwagę i zredagowałem tekst, czego nie zrobili wydawcy radzieccy – nie śmieli Stanisławskiego poprawiać, jako że był wyrocznią. Ja zaś bezlitośnie „wyżąłem” z wody jego dzieło; niektóre akapity skróciłem nawet o połowę. Nie zmieniałem jednak treści, a wszystko, jak sądzę, z pożytkiem dla czytelnika i autora. Niestety, ze szkodą finansową dla mnie, skoro płacono mi od liczby znaków drukarskich.
Na koniec odrobinę statystyki: ile powieści, wierszy, dramatów, reportaży, publicystyki przetłumaczył pan w ciągu 40 lat pracy?
W tym roku wyjdzie czterdziesta siódma książka, „Radio Noc” Ukraińca Jurija Andruchowycza. Kilka tomów poezji mam w komputerze. Dodajmy do tego ponad 30 sztuk teatralnych, połowa z nich doczekała się premiery, a było tych premier 58. Liczba wierszy idzie w setki, publikacji prasowych i sieciowych też jest sto kilkadziesiąt. Szkoda czasu na liczenie; zamiast tłumaczyć, będę teraz pisać książkę. Może właśnie o zawodzie tłumacza.