Wersja kontrastowa

Prof. Elżbieta Wesołowska. Byłam u niej na służbie...

Źródło FB Instytut Filologii Klasycznej UAM
Źródło FB Instytut Filologii Klasycznej UAM

Z prof. Elżbietą Wesołowską o Kazimierze Iłłakowiczównie rozmawia Magdalena Ziółek.

Jest Pani jedną z nielicznych osób, które osobiście znały Kazimierę Iłłakowiczównę. Czy może Pani coś o tych spotkaniach powiedzieć?

– Byłam u niej na „służbie” przez cały okres studiów. Zresztą nie tylko ja – również moje dwie siostry i cała gromada innych dziewcząt. Ona sporządzała z tygodniowym wyprzedzeniem taki grafik, gdzie miała wszystko zapisane: kto i kiedy. O nas trzech mawiała „Przemkówny”, bo znała dobrze naszego ojca. Pamiętam, że bywała w naszym domu, kiedy jeszcze byłyśmy małymi dziećmi. Kochałyśmy ją tak… jak kocha się nieznośną babcie.

Miała trudny charakter?

– Człowiek wychodził od niej chwiejnym krokiem - jak po ciężkim boju. W sumie nie robiła nam nic złego, po prostu egzekwowała swoje prawa. Była bardzo szczególną osobą. Miała poczucie humoru oraz żywą inteligencje. Jeśli była w dobrym nastroju, to wspominała – dyskretnie – tylko to, co chciała, np. o Marszałku Piłsudskim mówiła zawsze z dużą estymą. Oczywiście, nie było żadnych pytań z naszej strony. Byłyśmy dla niej smarkulami. Oprócz takich codziennych rytuałów, jak przygotowanie posiłku i spacer, do naszych obowiązków należało czytanie listów i prasy. To był okres, kiedy traciła już wzrok. Była często z tego powodu bardzo niecierpliwa i z pewnością nieszczęśliwa, choć przed nami się nie skarżyła. Kiedy czytałyśmy jej jakiś artykuł, często prosiła, aby spojrzeć i od razu oceniała, co mogłoby ją zainteresować. Wcale dla nas studentek nie było to łatwe! Na spacerze musiałyśmy dokładnie opisywać, kim była osoba, która właśnie jej się ukłoniła. Na niedzielnej mszy zwykła siadała w pierwszej ławce. Zdarzało się jednak, że ławka była zajęta, wtedy musiałyśmy prosić ludzi, aby się przesiedli. To było trudne. Ale cóż robić, lubiła siedzieć w pierwszej i tak musiało być. W trakcie tych dwóch godzin, które jej poświęcałyśmy, nie miałyśmy czasu na żadne własne myśli, bo to był czas wyłącznie poświęcony starej poetce. Trzeba jednak pamiętać, że miała bardzo ciężkie życie. Dlatego pewnie – jeśli wolno mi to oceniać – zamknęła się w sobie. Wszystko to, co było w niej wrażliwe, pozostawiła w wierszach; na zewnątrz była twarda, bo tego nauczyło ją życie. Chociaż pamiętam, że kiedy miała dobry humor, to potrafiła pogłaskała, powiedziała „syneczku”. Nie córeczko, tylko właśnie – syneczku.

fot. Maciej Męczyński

Patrząc na biografie Iłłakowiczówny można zaryzykować stwierdzenie, że była taką współczesną „singielką”?

Rodzice Iłłakowiczówny żyli w nieformalnym związku. Ojciec Klemens Zan, syn Tomasza, przyjaciela Mickiewicza, miał „oficjalną rodzinę”. Nie muszę pani mówić, że w tamtych czasach nie była to ogólnie akceptowana codzienność. Matce na pewno nie było łatwo, zwłaszcza po jego tragicznej śmierci. Została sama z dwiema córkami (Kazimiera miała starszą siostrę). Zresztą i matka krótko potem zmarła na gruźlice. Po latach Iłłakowiczówna napisała: „gdybyś mamo żyła, to łatwiej byłoby nam razem te hańbę znosić”. Proszę zobaczyć, ile w tym cierpienia. Kazimiera była małym dzieckiem, kiedy po paru latach sieroctwa oddano ją na wychowanie dalszej rodzinie Zyberk-Platerów. Znalazła tam prawdziwe uczucie, ale jednak od najwcześniejszych lat była zdana na siebie. Odnosząc się do dzisiejszych pojęć,  można by powiedzieć, że miała bogate CV: była sanitariuszką w trakcie I wojny światowej, pracowała w Ministerstwie Spraw Zagranicznych a także Spraw Wojskowych, była sekretarzem samego Marszałka Piłsudskiego. W tym czasie skończyła studia w Krakowie i Oxfordzie. Dzisiaj takich kobiet jak ona jest więcej, a wtedy? A jednak pierwsze wiersze wydawała pod pseudonimem Iłłakowicz, nie przyznając się do tego, że jest kobietą.

Chyba dosyć wcześnie zaczęła pisać wiersze. Pamiętam taki wiersz: „Siedzę na białym stole, warkocz mam potargany, czytam wpatrzony we mnie >>Tygodnik Ilustrowany<<”…

Tak, znam ten wiersz, tam dalej jest taka konstatacja „i już wiem, że też będę wiersze pisała”. Przygotowując się do rozmowy z panią przypomniałam sobie niektóre wiersze Iłłakowiczówny. Pomyślałam wtedy, że to jest poezja najwyższej próby. Przecież one nie są gorsze od Szymborskiej czy Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Są jednak tak bardzo inne!

 

Znała Pani Kazimierę Iłłakowiczównę osobiście w różnych okresach jej życia. Czy ten fakt sprawia, że inaczej czyta Pani jej wiersze?

Pamiętam, byłam wtedy jeszcze dzieckiem, jak mój ojciec przyniósł nam w prezencie od Iłłakowiczówny „Wiersze dziecięce” i „Zwierzaki i zioła”. Te wiersze były szczególne: trochę za trudne dla dzieci, ale miały swój specjalny czar, były magiczne, np. słowa (cytuje z pamięci):

„Gdy rycerze szli na wojnę, mieli konie bardzo niespokojne. A gdy z wojenki wracali, mieli w ranach ostrza zimniej stali” albo „Chodzi, chodzi Baj po ścianie”, „Czarownica” czy „Pająk”. Mam wrażenie, że są to wiersze pisane z tęsknoty do własnego zbyt wcześnie utraconego dzieciństwa. Zresztą proszę posłuchać urywka z „Czarownicy”:

Mam cudownego szpaka,

mam żabę i żuka i jeża,

mam mądrą białą kawkę,

puszysty kłębuszek pierza.

....

a jeśli do mnie przyjdziesz,

zbrojne zmyliwszy straże,

to własne twe śpiące serce

w pudełku ci małym pokaże.

 

Od tego momentu jej tomiki zawsze były w naszym domu i wszystkie są dla mnie ważne. Dlatego tak dobrze pamiętam poruszenie w domu, kiedy w 1966 czy 1967 roku, tuż po ukazaniu się tomiku „Szeptem”, student Stanisław Barańczak poddał go ostrej i złośliwej ocenie. Z „domowych” relacji wyłania mi się obraz gwałtownego buntu bardzo zdolnego młodzika przeciw starej poetce. Ona zresztą na te zarzuty nie miała zamiaru odpowiadać. Nawet chyba mitygowała innych, którzy chcieli się wypowiadać w jej sprawie. Miała duże poczucie godności. Pamiętam jej słowa: „Dawniej kontestowałam, dzisiaj konstatuje”. Była poza tym człowiekiem uczciwym i odważnym. Potrafiła stanąć w obronie zaszczutego Wojciecha Bąka. Czasami wydawało mi się, że gdzieś w środku ma stalową strunę. A wracając do jej wierszy, myślę, że krytyka „młodego gniewnego” była niezasłużona. To są naprawdę bardzo piękne wiersze.

Wspomniała Pani o przyjaźni, która łączyła Pani ojca z Poetką...

Z historyjek domowych pamiętam takie zdarzenie. Moja starsza siostra szła wtedy do I Komunii Św. Ona jakoś dowiedziała się o tym od ojca i przyniosła jej pięknie wydane „Kwiatki św. Franciszka” z dedykacją. Miała takie charakterystyczne pismo, stawiała nieco „kwadratowe litery”. W dzieciństwie kojarzyło mi się to z pismem hebrajskim. Pamiętam jeszcze, jak przyszła do nas prosto z targu z koszem poziomek. Miała na sobie piękną czerwoną spódnice. Proszę sobie wyobrazić: wdrapała się na III piętro, mimo, że była już wtedy starszą panią. Miewała chwile, kiedy była bardzo serdeczna. Z drugiej strony pamiętam taką scenę. Siedzi w pokoju z moim ojcem, o czymś rozmawiają. Moja mama, chcąc ugościć wielką poetkę,podaje herbatę i ciastka. Na co Iłłakowiczówna mówi: „Proszę Pani, czy Pani nie wie, że ja ciastek nie jadam”. Wielka artystka i bardzo złożona osobowość.

A jak wyglądały Jej ostatnie lata życia?

Moja służba skończyła się w 1979 r., wtedy „zwolniła” mnie ze względu na fakt, że wyszłam za mąż. Ostatnie lata, które znam, były dla niej bardzo bolesne. Stopniowo traciła wzrok. Pamiętam, że trzeba było układać jej rękę i pilnować, aby nie pisała poza kartką. Używała bardzo grubych pisaków. To było takie pisanie po omacku. Później już tylko dyktowała listy. W lutym minęła 25. rocznica śmierci i proszę zobaczyć – nic z tej okazji – oprócz konferencji organizowanej przez Stowarzyszenie Romana Brandstaettera – się nie dzieje. Bardzo żałuje, że koledzy poloniści nie zainteresowali się tą datą. Trudno miła żal, że środowisko naukowo nie zajmuje się twórczością Iłłakowiczówny, ona może wydawać się staroświecka. Jesteśmy jej winni pamięć, bo przecież to była wielka pisarka: poetka, prozaiczka i tłumaczka – mieszkająca prawie 40 lat w Poznaniu.

 

Może my poznaniacy mamy jej za złe ten wiersz „W Poznaniu na wygnaniu...”?

Cóż, zaraz po przyjeździe mogła źle czuła się w Poznaniu. Inny świat, inni ludzie! No wiec tęskniła do swojej Litwy, do której tak pięknie się modliła:

„Otwórz granice jak ramiona białe, bom cię kochała!”.

Były przecież też inne wiersze, choćby ten napisany

po wypadkach poznańskich w 1956 roku: „Rozstrzelano

moje serce”, czyli z nawiązką odkupiła swoje „winy”!

 

zob. też 

 

Wydział Filologii Polskiej i Klasycznej

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.