Wersja graficzna

Nowe wcielenie prof. Leszka Mrozewicza

Prof. Leszek Mrozewicz, fot. Przemysław Stanula
Prof. Leszek Mrozewicz, fot. Przemysław Stanula

Prof. Leszek Mrozewicz, uznany historyk i epigrafik z UAM, został w czerwcu uhonorowany doktoratem honoris causa Uniwersytetu Wrocławskiego. Z byłym dyrektorem Instytutu Kultury Europejskiej rozmawia Ewa Konarzewska-Michalak.

 

Dlaczego historia, antyczny Rzym i kariera epigrafika łacińskiego? 

To splot przypadków, poza historią, bo ta od początku mnie interesowała. Już w szkole podstawowej natrafiłem na piękne książki o antyku. Pierwszym moim zainteresowaniem była starożytna Grecja, Rzym to absolutny przypadek. Myślałem, że tak zostanie, okazało się, że nie. Sprawcą był prof. Stefan Parnicki-Pudełko, który zaproponował, abym specjalizował się w okresie rzymskim na Bałkanach. – A Grecja, panie profesorze? – zapytałem. – Wróci pan do tego – odpowiedział. Oczywiście już do Grecji nie wróciłem, w naszych realiach było to niemożliwe – jak się człowiek raz zagłębi w określoną problematykę, to w niej pozostanie. Chodziło o wykopaliska w Novae w Bułgarii, które profesor zainicjował i prowadził. Epigrafika, czyli napisy na kamieniu, to też Novae. Podczas mojej pierwszej kampanii w 1976 roku odkryliśmy wspaniałą inskrypcję, która ukształtowała mnie jako epigrafika. Byłem wtedy świeżo upieczonym asystentem, nie miałem zupełnie pojęcia o archeologii. Prof. Parnicki trochę z obawą zapytał: – Panie Leszku, pan się tym zajmie? To było dla mnie coś niebywałego, nie wchodziło w rachubę, abym odmówił. Przeciwnie, bałem się, że profesor nie da mi tej inskrypcji, przekaże ją prof. Jerzemu Kolendzie z Warszawy, mojemu mistrzowi od epigrafiki. Ale dostałem ją. Muszę przyznać lojalnie, że natychmiast zgłosiłem się do prof. Kolendy, mając świadomość, że na tak wczesnym etapie mogę popełnić zupełnie prozaiczne błędy. Potrzebny był mi przewodnik. Prof. Parnicki to przewidział, ponieważ jeszcze przed wyjazdem do Novae wysłał mnie na trzymiesięczny staż epigraficzny właśnie do prof. Kolendy. I tak zaczęła się wspaniała przygoda. Napisałem obszerny tekst o tej inskrypcji, dziesiątki przypisów, jeśli nie setki. Z uczuciem wielkiego zadowolenia wysłałem go do Warszawy. Po trzech tygodniach przyszła odpowiedź prof. Kolendy – najpierw słowa uznania, a potem kluczowe zdanie: „trzeba byłoby to napisać od początku”. To była prawdziwa szkoła, wtedy dopiero pojąłem, co to jest epigrafika.  

Epigrafika już ze mną została, kulminacją był wyjazd w 2003 roku do Instytutu Paleografii i Epigrafiki na Uniwersytecie w Columbus w Stanach Zjednoczonych. Wyjechałem po wygraniu konkursu, w którym moją kandydaturę zarekomendował niebywały autorytet – prof. Géza Alföldy z Heidelbergu w Niemczech. To największy epigrafik, śmiem twierdzić, od czasów Theodora Mommsena. Trzy miesiące spędziłem w sercu epigrafiki, tym razem za oceanem. Okres związany z Novae zamknąłem książką o paleografii inskrypcji łacińskich, która ukazała się w 2010 roku po angielsku. Była pokłosiem pobytu w Columbus, bo trafiłem tam na wiele znakomitych materiałów, w tym także na prace prof. Parnickiego (był w Princeton), które zadedykował wielkiemu epigrafikowi amerykańskiemu Arthurowi Gordonowi. Miło, że nasze drogi niespodziewanie się zetknęły. 

 

Był pan twórcą i wieloletnim kierownikiem Zakładu Historii Społeczeństw Antycznych (teraz Pracowni Historii Starożytnej Grecji i Rzymu). Jakie były początki tej jednostki? 

W 1994 roku doszło do podziału Zakładu Historii Starożytnej na Zakład Historii Starożytnego Wschodu i Zakład Historii Społeczeństw Antycznych. W mojej wizji antyk to nie tylko Grecy i Rzymianie, to również Ilirowie, Trakowie, Celtowie i szereg innych ludów. Stąd nazwa naszego zakładu. Proszę zwrócić uwagę, że przedwcześnie zmarły prof. Włodzimierz Pająkowski z pasją zajmował się Ilirami, napisał o nich świetną książkę, którą wydaliśmy w 2000 roku, po niemiecku. Moi uczniowie reprezentują inny punkt widzenia, są dojrzałymi badaczami, którzy koncentrują się na Grecji i Rzymie. Marzyłem, aby ktoś kontynuował badania prof. Pająkowskiego, jednak nikogo do tego nie zmuszałem. Młodzi ludzie przychodzą z pewną wizją, można ją lekko modelować, ale nie wolno burzyć marzeń. 

 

Instytut Kultury Europejskiej jest ważnym punktem w pana karierze. Jak podsumowałby pan lata pracy nad jego rozwojem? 

Kolegium Europejskie w Gnieźnie ma swoją historię. Pomysł zrodził się w głowie prof. Stefana Jurgi, ówczesnego rektora. Na fali triumfu historycznego, czyli obchodów tysiąclecia Zjazdu Gnieźnieńskiego, symbolizującego zjednoczoną Europę, pojawiła się idea powołania placówki uniwersyteckiej, która kształciłaby tutejszą młodzież.  

Wszedłem w krąg osób, które zajmowały się wizją jednostki. Oprócz mnie byli w nim prof. Aleksander Wojciech Mikołajczak i prof. Sylwester Dworacki. Prof. Jurga miał wyraźną koncepcję, my jako zespół mieliśmy za zadanie wypełnić ją treścią. Jej realizacja pod wieloma względami rozeszła się jednak z oczekiwaniami prof. Jurgi. Proszę pamiętać, że czasy się zmieniły. Weszliśmy do Unii Europejskiej, co przyczyniło się do gwałtownego odpływu studentów, potem przyszedł niż demograficzny. W 2009 roku, gdy objąłem stanowisko dyrektora, było jeszcze wielu studentów, bo wydziały prowadziły w Kolegium zajęcia, na wyraźną prośbę prof. Jurgi. Wbrew przewidywaniom okoliczna młodzież wcale nie myślała o studiowaniu w Gnieźnie, wolała iść w świat. Mój poprzednik, prof. Mikołajczak, ściągał studentów zagranicznych z Ukrainy, Bułgarii, Albanii, co się w jakiejś mierze udawało, choć nie do końca, ze względu na ówczesny stan prawny. 

Moją próbą zdynamizowania sytuacji było utworzenie Instytutu Kultury Europejskiej i poszerzenie współpracy z krajami europejskimi. Wsparciem była dla nas duża fala studentów z Ukrainy. Nawiązaliśmy też współpracę z Uniwersytetem w Irkucku – co roku przyjeżdżało do nas z Rosji ok. 20 studentów oraz stażyści. Szybko okazało się, że musimy myśleć o kierunkach studiów, które będą odpowiedzią na lokalne zapotrzebowanie. Wszyscy byli zachwyceni tym, że powstało Kolegium, a w jego ramach utworzony został Instytut Kultury Europejskiej. Gorzej było z próbą kreowania nowych kierunków studiów. Paradoksalnie wydziały traktowały nas, wobec malejącej liczby kandydatów na studia, jako konkurencję i potencjalne zagrożenie. Udało się jednak otworzyć kierunek o nazwie projektowanie kultury, zmodyfikowaliśmy komunikację europejską. Moim następcom udało się powołać do życia nowy kierunek o zarządzaniu w administracji lokalnej, co jest dla Instytutu dobrą prognozą. 

Instytut Kultury Europejskiej zaczął być dostrzegany w świecie nauki. Wydawaliśmy znakomite czasopismo – „Studia Europaea Gnesnensia”. Odbyło się wiele konferencji, na przykład w 2016 roku konferencja ogólnoeuropejska „Starożytny Rzym z perspektywy XXI wieku”. Współpracowaliśmy dynamicznie z uniwersytetami w Ukrainie, ale potem przyszła ustawa Jarosława Gowina, która podcięła skrzydła wszystkim jednostkom zamiejscowym. Tak zwana konstytucja dla nauki chce osiągnąć inne cele, na szczęście widzę, że moi młodsi koledzy – dyrektor prof. UAM Mateusz Jaeger i jego zastępca dr Michał Duch – potrafią w tej nowej rzeczywistości dobrze się odnaleźć.  

Wizja Instytutu polega również na bardzo ścisłej współpracy z władzami lokalnymi i społeczeństwem. Moją pasję dostrzeżono – w 2011 roku lokalne media wyróżniły mnie tytułem Człowieka Roku. Gdy odchodziłem z funkcji, władze powiatu uhonorowały mnie statuetką Kapituły Orła Białego, z czego jestem ogromnie dumny.  

 

Czy w tamtych latach znajdował pan czas na pracę badawczą? 

Tak, choć moja aktywność uległa ograniczeniu. Wyjeżdżałem co roku, między innymi do biblioteki we Frankfurcie nad Menem, i tam ładowałem akumulatory. Od 1997 do 2019 roku organizowałem też seminaria studyjne ze studentami i współpracownikami we Włoszech i w innych krajach. W grudniu ubiegłego roku wyprawiono mi miłą uroczystość z okazji 70-lecia. W jej trakcie prof. Mateusz Jaeger wspomniał naszą wyprawę do Neapolu, Pompejów i Benewentu – w tej ostatniej miejscowości znajduje się wspaniały łuk cesarza Trajana z lat 20. II w. n.e. Powiedział, że gdy słuchał, jak o nim opowiadam, odkrył nowe wcielenie prof. Mrozewicza. Trafnie to ujął – w takich sytuacjach człowiek odrywa się od codziennego życia. Uczniowie zaskoczyli mnie tym jubileuszem. Zupełnym zaskoczeniem było dla mnie wystąpienie delegacji z Wrocławia. Prof. Krzysztof Nawotka zaczął czytać uchwałę Senatu UWr o nadaniu mi doktoratu honoris causa. Pomyślałem „To chyba żart” – i poderwałem się z miejsca. – Ja o niczym nie wiedziałem! – zawołałem. Ale traktuję to jako wyróżnienie nie tyle mojej osoby, ile całego Uniwersytetu. Potem była piękna uroczystość 9 czerwca we Wrocławiu. Zapadnie mi w pamięci. Opowiadam teraz o rzeczach, które stanowią rozstanie z życiem zawodowym, ale mam jeszcze wiele planów badawczych, jeśli tylko zdrowie dopisze. 

Zobacz też: Prof. Leszek Mrozewicz doktorem honoris causa UWr

Nauka Instytut Kultury Europejskiej w Gnieźnie

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.