Wspominał, że bliskie stawały się jego sercu cechy osobowe Poznańczyków, które tak dobrze poznał, żyjąc na stancjach u prostych ludzi. Prof. Witold Jakóbczyk był miłośnikiem Wielkopolski, a popularyzowaniu „trzeźwych entuzjastów”, jak nazywa się XIX-wiecznych Wielkopolan, poświęcił całe życie.
Urodził się w 1909 roku daleko od Poznania, w Sosnowcu( w województwie Stalinogród, jak napisano w powojennej książeczce wojskowej). W swoim życiorysie pisze o raczej smutnym dzieciństwie. Ojciec, tokarz, alkoholik( później dopisał ręcznie: umiarkowany), matka zmarła, gdy miał 2 latka, zaś „macocha dbała o moją naukę, ale była zawsze zapracowana i nerwowa i nie wykazywała żadnych uczuć ciepłych, czego brak odczuwałem długo, aż do małżeństwa” . Obie babki były wdowami z kilkorgiem dzieci, więc częste były w rodzinie pogrzeby wujków i cioć, a mały Witold, który nigdy nie dostawał prezentów, bawił się w ustawianie katafalków. Było biednie, do przykopalnianej szkoły daleko, ale zdał egzamin do sosnowieckiego gimnazjum. Niezbyt mu tam szła matematyka. „Moją maturę przeforsował dyrektor i polonista” – pisze bez ogródek. Po odbyciu podchorążówki w Cieszynie wybrał się na studia do Poznania. Nie na wymarzoną polonistykę, bo nie znał greki i łaciny, ale na historię.
Z zapałem
„Studiowałem z zapałem, całymi dniami siedząc w czytelni w Zamku na parterze”. Gdy był na I roku zmarł ojciec. Skromnej, ale stałej pomocy udzielił mu wtedy wuj, inkasent, „samotny, o niewygórowanych potrzebach” - jak pisze z wdzięcznością Jakóbczyk. Zrobił magisterkę w 1934 roku, tak dobrą, że później trafiła do druku i do której promotor prof. Jan Rutkowski „wielkodusznie się nie dopisał”, choć jak - znowu z wdzięcznością - zaznacza Jakóbczyk, wkład pracy mu na to pozwalał. Uniwersytet nie ma dla niego etatu, więc na uczelni jest wolontariuszem, pracując w bibliotece uniwersyteckiej, potem w Collegium Marianum (bardzo ciekawej szkole założonej - i zbudowanej - przez wyrzuconego z uniwersytetu z przyczyn politycznych prof. Jana Sajdaka) tudzież w „Marcinku”. Jednocześnie w ciągu 3 lat napisze doktorat o Maksymilianie Jackowskim (ukazał się jako książka) i uczęszcza na socjologię, zdając z niej rygorozum. W 1939 roku kariera zapowiada się bardzo dobrze. „Miałem dopiero żyć należycie” – jak pisze w 1940 roku liście z obozu jenieckiego, gdzie trafił po bitwie nad Bzurą.
Chleb, cebula i sweter bez rękawów
W spuściźnie zachował się plik listów z obozu do macochy. Cieniutkie arkusiki składają się w kopertę, na której po otwarciu widać drukowane zalecenia, że aby list nie uległ sekwestrowi pisać wolno tylko ołówkiem, czytelnie, nad linią i nie wolno używać skrótów. A od 1940 roku – głosi druk – „w związku z dużą liczbą listów i paczek, jakie otrzymywali liczni polscy jeńcy wojenni, pojawiły się opóźnienia w niemieckiej poczcie”, a więc odtąd wolno pisać tylko wtedy, gdy dostanie się formularz na list lub naklejkę na paczkę. I np. nie wolno przysyłać swetrów z rękawami (oszczędność wełny?). W listach Jakóbczyk prosi o chleb, cebulę, marmoladę, blaszany garnuszek, czy barszcz w kostkach, dopytuje się o losy rodziny i znajomych, widocznie nie otrzymując odpowiedzi, bo nazwiska się powtarzają. Oprócz listów są zeszyty do nauki angielskiego i francuskiego, karykatura Jakóbczyka, kartka imieninowa od kolegów jeńców z konturem przedwojennej Polski…”Uciekam od depresyj psychicznych w książki i marzenia” – pisze.
Czytaj też: Prof. Smoczkiewiczowa - Chemia w kobiecym wydaniu
Ocenzurowana Hakata
W 1945 roku z Hamburga wraca do Poznania i, jak pisze, „dzięki interwencji kol. Labudy” zostaje przyjęty na uniwersytet, gdzie pracuje bardzo intensywnie. Wydaje prace o Marcinkowskim, swoim ukochanym bohaterze, trzy tomy dziejów Wielkopolski. Pisze pionierską monografię o Hakacie (pierwsza w Polsce). Ta – ku jego rozżaleniu – nie otrzymuje w cenzurze pozwolenia na druk, by nie zadrażniać stosunków z nowopowstałą NRD. Ukaże się dopiero po 18 latach, w 1966 roku. „Uważam tę książkę nie tylko za poważne osiągnięcie naukowe, ale i polityczne, bowiem przy udziale historyka niemieckiego była to pierwsza praca o nacjonalizmie niemieckim”. Pisze bestseller o Bismarcku (pierwszy w Polsce). Tworzy i rozwija Zakład Najnowszej Historii Polski. Niestrudzenie na odczytach nawet w zapadłych kątach popularyzował historię XIX-wiecznej Wielkopolski (kto ja zna? – mówił – Skoro nie ma jej w podręcznikach?). Były takie wykłady, na które słuchacze w ogóle nie przyszli – jak pisze z humorem – ale były i sukcesy oratorskie. Za największe uważa swoją mowę na ostatnie na uniwersytecie obchody Konstytucji 3 Maja w 1947 roku i przemówienie w rodzimym sosnowieckim liceum na 75-lecie.
Serwituty i pasje
Od 1952 roku należał do PZPR, szefował Muzeum Ruchu Robotniczego, prowadził szkolenia dla partyjnych. Ale – jak pisze prof. Trzeciakowski, „serwituty czynił z umiarem”. W czerwcu 1956 na uniwersytecie solidaryzował się z robotnikami, w 1968 roku bronił autonomii uczelni przeciwstawiając się wkroczeniu milicji na teren uniwersytetu, powstanie „Solidarności” komentował z sympatią. W liście do przyjaciela pisze: „Jeśli Gierek mówi, że siłą partii jest zgodność działania ze słowami, to ma on rację, gdy chodzi o niego samego tylko. Przekonałem się o tym w sposób b. przykry.” Było to jego „duchowe Waterloo”, jak pisze, a chodzi o odrzucenie jakiejś jego propozycji.
Był lubiany, o czym świadczy choćby stos pocztówek od studentów z obozów, konferencji, wycieczek; zaproszenia na śluby, teczka z wieloma publikacjami jemu dedykowanymi przez autorów. Pasjonat muzyki operowej i barokowej, zgromadził kilkaset płyt, wiele unikatowych. W obszernej korespondencji, którą prowadził, mowa jest także o zdobywaniu dobrego gramofonu w NRD czy zagranicznych płyt od swoich uczniów w USA czy przyjaciela we Włoszech. I jakże sympatyczna cecha – w listach, wspomnieniach, wypowiedziach nigdy nie zapomina podać nazwisk osób, którym coś zawdzięcza, począwszy od nauczycieli. Po 50 latach od momentu, gdy jako student pracował w Bibliotece Uniwersyteckiej, pojawił się tam z tortami i kawą, by uczcić tę rocznicę.
Jest w spuściźnie i teczka, w której są wyniki badań krwi, prześwietleń, elektrokardiogramy z krzywą linią pracy serca. Przestało ono niespodzianie bić 3 października 1986. Ostatni artykuł, który pisał, ukazał się już po jego śmierci. Był o historii jako nauczycielce życia.
Poznański oddział Archiwum PAN zawiera 176 zespołów – to spuścizny wybitnych uczonych. Dokumenty, listy, fotografie zawierają informacje ważne, a czasem zabawne i wzruszające. Mówią to, czego nie powie krótka notka biograficzna. W kolejnych numerach Życia będziemy poprzez fragmenty tych spuścizn pokazywać sylwetki uczonych, aby w ten sposób i ci wielcy nasi poprzednicy mogli być obecni w obchodach 100-lecia naszego uniwersytetu.