Wersja kontrastowa

Prof. Łukasz Musiał. Filologia radosna?

Prof. Łukasz Musiał, fot. Adrian Wykrota
Prof. Łukasz Musiał, fot. Adrian Wykrota

Z prof. Łukaszem Musiałem z Instytutu Filologii Germańskiej rozmawia Dariusz Nowaczyk.

 

 

W swoim artykule „Co dziś może filologia?” zamieszczonym w „Przeglądzie Politycznym” formułuje pan koncepcję filologii radosnej. Proszę wyjaśnić: na czym ona polega? Czym jest filologia radosna? 

– W powszechnym odbiorze filologia najczęściej sprowadza się do określonego kierunku studiów, który pozwala lepiej poznać jakiś język, ojczysty albo obcy. A także kulturę powiązaną z tym językiem. Jednak w praktyce studenci traktują filologie, zwłaszcza obce, zazwyczaj jako darmowe kursy języków obcych, co z kolei znajduje swoje odzwierciedlenie w programach nauczania. Dydaktyka języka to oczywiście ważna część pracy filologa, także mojej, jednak w tym konkretnym przypadku nie interesują mnie efekty nauczania, lecz przede wszystkim próba ponownego zakreślenia obszaru filologii. Takiej filologii, w której panowałaby wolność myślenia. W skrócie nazwałem to sobie filologią radosną.  

 

Wydawałoby się, że akurat w humanistyce wolność myślenia to podstawa… 

– Teoretycznie tak, jednak wiemy z własnego doświadczenia, że w praktyce każdy badacz podlega różnego rodzaju uwarunkowaniom, ograniczeniom, układom, naciskom, rytuałom, krótko mówiąc: zależnościom, formalnym i nieformalnym, które bardzo często wywierają niewidoczny, choć decydujący wpływ na jego pracę, postawę czy światopogląd. Interesująco i wszechstronnie przebadał tę kwestię na przykład wybitny francuski socjolog Pierre Bourdieu w książce „Homo academicus”, wydanej już w 1984 roku, niestety nieprzełożonej na język polski i właściwie u nas nieznanej. A przecież Bourdieu świetnie obnażył między innymi iluzję pozornej akademickiej wolności, której hasła tak dumnie nosimy na naszych sztandarach. Weźmy przykład pierwszy z brzegu, którego Bourdieu jeszcze znać nie mógł: „punktoza”. Choć może się wydawać inaczej, wymusza ona na nas pracę przede wszystkim w kategoriach ilościowych, determinowanych przez punkty, a nie jakościowych. Zważmy jednak, że aby coś oryginalnego wymyślić, trzeba niekiedy dużo czasu, tymczasem daje się nam go coraz mniej. Badacz, który po prostu siedzi i myśli, z punktu widzenia dysponenta środków na naukę wydaje się często nieproduktywny, trzeba go więc „spiąć ostrogami”. A „ostrogi” to właśnie systemy ewaluacji. Skutki są poważne: jeżeli badaczom daje się coraz mniej czasu, a równocześnie wymaga się od nich coraz więcej „twardych efektów” (przeliczanych następnie na punkty), to część z nich – żeby zyskać na czasie – idzie po linii najmniejszego oporu. Dlatego jeśli dobrze się przyjrzeć, okaże się, że choć w teorii badacze mają swobodę i wolność, to w praktyce całkiem duża ich liczba zajmuje się w swojej pracy z grubsza tym samym, wykorzystując z grubsza takie same podejścia badawcze. Wrażenie różnorodności jest pozorne; zastanawiająco często wybieramy raczej to, co łatwe, powszechnie akceptowalne, intelektualnie modne, w pewien sposób skompresowane czy wypolerowane. Ekstrawagancje – które przecież w przeszłości często bywały prawdziwym paliwem ważnych osiągnięć naukowych – wydają się zbyt ryzykowne z punktu widzenia tak zwanej kariery akademickiej. W tej sytuacji trudno się temu zresztą dziwić. 

 

Z czego to wynika? 

– Historia filologii jako zinstytucjonalizowanej dyscypliny badawczej nie jest wcale długa i sięga XVIII wieku, a na dobrą sprawę dopiero XIX. W epoce formowania się państw narodowych zwyczajnie potrzebowano dyscyplin naukowych, które „obiektywnie” uprawomocnią ideę narodu i państwa narodowego, w tamtym czasie nieoczywistą przecież. Do tego celu świetnie nadawały się z jednej strony nauki historyczne, z drugiej właśnie filologia. Obie dostarczały wielu argumentów na rzecz idei narodowej, wprzęgniętej – dodajmy koniecznie – w służbę nowoczesnego państwa. Rzecz upraszczając: najpóźniej w XIX wieku filologia i wszystkie pokrewne jej subdyscypliny (na przykład badania literackie) stały się instytucjami w służbie państwa. Tak jest w wielu przypadkach do dzisiaj. 

 

I tu dotykamy Humboldta… 

– Tak, Humboldta i jego koncepcji Bildung, czyli kształcenia. To bardzo szlachetna idea. I w swoim czasie, czyli pod koniec XVIII wieku, niezwykle nowatorska. Humboldt chciał społeczeństwa wykształconego, jednostek świadomych tego, kim są i czego chcą. Chciał obywateli „oświeconych”. Jednak z punktu widzenia nowoczesnego państwa każdy obywatel, a zwłaszcza dobrze wykształcony, jest przede wszystkim rodzajem inwestycji, dzięki której ma się nadzieję uzyskać wysoką stopę zwrotu. Zwłaszcza w nieuchronnej konkurencji z innymi państwami i innymi systemami kształcenia. W ten sposób kształcenie, na przykład filologiczne, staje się niepostrzeżenie częścią sztywnego systemu zależności politycznych. Staje się elementem czegoś, co niemiecki filozof Peter Sloterdijk nazywa „wiedzowładzą”. A więc wiedzą będącą narzędziem władzy, takiej czy innej. Wiedza, która zostaje wplątana w gry władzy, może co prawda liczyć na dużo większe wsparcie finansowe, ale takie wsparcie prawie nigdy nie jest bezinteresowne. Jak w tym starym niemieckim przysłowiu: „Wes Brot ich ess, des Lied ich sing”. Czyj chleb jadam, tego piosnkę śpiewam. Oczywiście opisując ten proces, bardzo go upraszczam. Jednak co do zasady możemy powiedzieć, że najpóźniej w XIX wieku z filologią stało się coś zastanawiającego. Coś, co z jednej strony umożliwiło jej instytucjonalny rozkwit i wiele spektakularnych osiągnięć, ale z drugiej zastanawiająco często skutkowało także paraliżem swobody, uwiądem intelektualnej wyobraźni. Dlatego pytanie, które sobie zadaję, brzmi: czy można dziś wciąż myśleć o filologii poza systemem władzy? Poza logiką produkcji? O filologii w tym sensie radosnej? Czy może nawet nomadycznej? Jest to też chyba pytanie ogólniejszego rodzaju: czy można sobie wyobrazić naukę, która w swej instytucjonalnej strukturze nie reprodukuje dominujących modeli władzy politycznej?  

 

Filologia radosna ma swoje odbicie w pojęciu gościnności, które pan przywołał za francuskim historykiem Patrickiem Boucheronem. Jak rozumiem, gościnność polega na otwartości i swobodzie wymiany poglądów. Nie wyobrażam sobie, aby można rozwijać nauki filologiczne bez nieskrępowanego podejścia do dzieła literackiego. 

– Od lat mam kontakty z wieloma różnymi grupami zawodowymi i nie zauważyłem, żebyśmy my, filolodzy, byli jakoś szczególnie „gościnni”. W dużej mierze z powodów, o których wspomniałem przed chwilą. Ale są też inne przyczyny.  

 

W swoim artykule wspomniał pan na przykład o tym, że w ostatnich czasach filolog bywa w swojej pracy coraz mniej filologiem, a coraz bardziej politykiem, socjologiem, psychologiem, liderem społecznym, aktywistą, politykiem itd. 

– Żyjemy w czasach niezwykle upolitycznionych, zideologizowanych, skonfliktowanych światopoglądowo. Te konflikty przenoszą się również do świata nauki. Zostawiają swój ślad w postaci metod badawczych, pojęciowości, intelektualnych mód. A także ambicji, by być kimś więcej, niż się jest. To zrozumiała tendencja, bo przecież jesteśmy nie tylko badaczami, lecz także obywatelami, zatroskanymi o przyszłość świata, w którym żyjemy. Samo myślenie to za mało, tak często uważamy. Trzeba działać. Trzeba, jak to się nierzadko słyszy, zmieniać świat na lepsze. Oczywiście wielu z nas stara się żyć najlepiej, jak potrafi. Jednak podzielam zdanie Pierre’a Nory, znakomitego francuskiego historyka, że intelektualiści zazwyczaj przeceniają swój wpływ na realny bieg rzeczy. Nie mówiąc o tym, że wikłając się w gwałtowne spory polityczne, ideologiczne czy światopoglądowe, intelektualista siłą rzeczy często zawęża horyzont własnej wyobraźni. A na koniec ulega niebezpiecznemu przeświadczeniu, że wynalazł własny sposób na bycie lepszym od innych. Wracam do konceptu filologii radosnej czy gościnnej: wydaje mi się, że właśnie na tym polega szczególna wartość filologii, której poszukuję. Chciałbym, żeby to było miejsce uspokojenia oddechu, miejsce, w którym mógłbym stanąć na uboczu wrzaskliwych sporów ideologicznych. Nie chcę zostać źle zrozumiany, nie zamierzam orędować za „splendid isolation”. Po prostu wydaje mi się, że w przestrzeni publicznej doszliśmy do niebezpiecznego punktu, w którym nasze głosy wzajemnie się znoszą w ogólnym krzyku, harmidrze. Może w tym momencie lepiej trochę się wycofać na przykład w przestrzeń filologii gościnnej, zacisznej, i z dystansu przemyśleć pewne sprawy? I przestać zamartwiać się „efektywnością”, „użytecznością”, „sprawczością”? Hannah Arendt, chyba najważniejsza myślicielka polityczna XX wieku, powiedziała kiedyś, że nie jest zainteresowana „efektami” swojej pracy. Dla niej najistotniejszy jest sam proces rozumienia. Takie podejście jest mi coraz bliższe z biegiem lat. 

 

Czy dzięki oparciu się na wolności w badaniach, na koncepcie filologii radosnej, inaczej patrzy pan teraz na przykład na twórczość Franza Kafki, którą od dawna się pan zajmuje? 

– To jest bardzo ciekawe pytanie. Przez całe dziesięciolecia Kafka był wciskany w gorset nadzwyczaj silnych stereotypów, nie tylko w odbiorze powszechnym, lecz także w badaniach naukowych. Historia recepcji twórczości Kafki doskonale pokazuje, że bardzo często mówimy o pisarzach to samo i tak samo, przez dziesiątki lat, a równocześnie „prześlepiamy” bardzo oczywiste rzeczy, jak na przykład specyficzny Kafkowski humor czy też komizm. W głowach utkwił nam Kafka patron rozpaczy i egzystencjalnych rozterek. A to tylko część prawdy o tym pisarzu. Ta druga prawda, „weselsza”, powoli wydobywa się na wierzch, o dziwo jednak najszybciej wcale nie w przestrzeni badań literackich, tylko na przykład w teatrze. Wspomnę chociażby o zeszłorocznej inscenizacji Teatru Ósmego Dnia pod tytułem „Kafka: [tekst urywa się]”. Miałem ogromną przyjemność współpracować przy tym przedsięwzięciu. A także przy kilku innych tego typu produkcjach teatralnych, w Poznaniu i Warszawie. Te doświadczenia dały mi bardzo dużo wewnętrznej wolności w odniesieniu do tego, czym na co dzień zajmuję się w swojej pracy. Pozwoliły otworzyć nowe drzwi, których wcześniej nawet nie dostrzegałem. Inna sprawa, że powrót zainteresowania twórczością Kafki niekoniecznie dobrze świadczy o czasach, w których żyjemy. Tak się bowiem składa, że wzmożone fale recepcji tej twórczości zwykle pokrywają się dość dokładnie z okresami wzmożonych napięć społecznych, politycznych, ekonomicznych, kulturowych. Z okresami kryzysów. Kiedy następuje okres względnej stabilizacji, Kafka ląduje gdzieś z tyłu. Dziś ewidentnie znów go więcej, w Polsce i na świecie. Powinno dać nam to do myślenia.  

 

Nauka Wydział Neofilologii

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.