Po nagłej śmierci męża czułam potrzebę, aby utrwalić o Nim pamięć. Musiałam się też wyciszyć. Tragedia zmusza do innego spojrzenia i wtedy powstał pomysł, aby coś napisać. Książkę „Jacek Rychlewski 1947–2003 in memoriam” pisaliśmy razem z Jeremim, właściwie to ja pisałam, a on pewne rzeczy mi dopowiadał. Pojawia się w niej cytat z Norwida „odpowiednie dać rzeczy słowo”. To jest to, nad czym chyba najbardziej ubolewał mój mąż, czytając recenzje prac naukowych, w których określenia „fundamentalne”, „wyjątkowe” stosowane były powszechnie, niezależnie od wagi osiągnięć – mówi prof. Urszula Rychlewska z Wydziału Chemii UAM.
– Mąż był czystym teoretykiem. Prowadził bardzo precyzyjne obliczenia matematyczne. Pamiętam to jego zdumienie: „Ulko, jak to się zgadza! Do kilkunastu miejsc po przecinku”. To był zachwyt charakterystyczny dla umysłów ścisłych. Oni widzą, jak skomplikowanym, ale też i pięknie działającym mechanizmem jest świat. Mąż skończył matematykę i chemię, w swojej pracy wykorzystywał obliczenia matematyczne do opisu prostych układów chemicznych. Moja praca to absolutne przeciwieństwo. W krystalografii najpierw przeprowadza się pomiary, a następnie interpretuje uzyskane wyniki. Jeremi natomiast jest adeptem nauk stosowanych. U nas zawsze powstaje pytanie, do jakiego stopnia odkrycie może być wykorzystane. Prowadzimy badania podstawowe bardzo ważne, bo bez nich nie byłoby rozwoju nauki. Ale też często buntujemy się, kiedy pyta się nas o praktyczne zastosowanie prowadzonych doświadczeń. Natomiast u Jeremiego, który zajmuje się inżynierią ruchu, jest odwrotnie, on cały czas wykonuje aplikacje.
****
Siadamy do rozmowy: przy stole z jednej strony prof. Urszula Rychlewska, z drugiej jej syn dr Jeremi Rychlewski
Jak dorasta się w rodzinie naukowców?
Jeremi Rychlewski: – Pozytywy to dostęp do wiedzy, jaki bez wątpienia daje Uniwersytet. Dosyć wcześnie zapoznałem się, np. z komputerem. Duża elastyczność, jeśli chodzi o czas. Mam wrażenie, że rodzice byli dla mnie bardziej dostępni, niż gdyby pracowali na etacie. Trzecia rzecz to swoboda. Naukowiec pracuje wtedy, kiedy ma wenę twórczą. Mnie to odpowiada i z tego powodu też poszedłem tym torem.
Urszula Rychlewska: – Ale to wymaga szalonej dyscypliny! W sumie codziennie można powiedzieć, że nie ma się weny twórczej, co ja, oczywiście, ustawicznie powtarzam. Zauważyłam pewną prawidłowość: jak ma się kilka rzeczy do zrobienia, to najbardziej pociąga ta, którą można odłożyć, a już na pewno nie ta, której w żadnym wypadku nie można zaniedbać, bo jest terminowa. I co zdumiewające: kiedy już dochodzę do tej, która mnie tak intrygowała, to ona mnie już tak bardzo nie pociąga. To jest dosyć trudne. Jeremi potrafi się doskonale zdyscyplinować w domu – ja nie.
...i dlatego przesiaduje Pani w pracy do 22.00?
U.R.: – W Chemicum możemy pracować do 22.00, po tej godzinie panowie portierzy zaczynają się trochę niepokoić, pytają: – Czy ten samochód wyjeżdża z podwórza i czy można już zamknąć? Dłużej by się nie dało, chociaż niekiedy się zdarza.
J.R.: – U mnie to było częste przed ślubem – teraz jest trochę inaczej ze względu na fakt, że żona Asia ma trochę inne godziny pracy i dostosowałem się.
Wróćmy do dzieciństwa Jeremiego. Jakieś wspomnienia z tego okresu?
U.R.: – Musiałabym pokazać list Jeremiego, który mnie strasznie „zdołował”. Znalazłam go po latach. Napisany drukowanymi literami, co niezbicie wskazuje na jego autorstwo, bo Jeremi jak większość chłopców uczył się liter na tablicach rejestracyjnych samochodów. Nie pamiętam już dokładnie całego zdarzenia, Jeremi wtedy bawił się w listonosza i zostawił mi w przedpokoju wiadomość, coś w stylu: „Czy znajdziesz dla mnie czas”. Takie zaproszenie do zabawy.
J. R.: – Mama w domu pracowała, często była czymś zajęta. Mimo wszystko jednak tę jej obecność poczytuję jako zaletę.
A na pewno była jakaś babcia?
U.R.: – U nas był dziadek, który zajmował się Jeremim. Organizował mu wycieczki, wspólnie budowali z klocków, niejednokrotnie również wydawał obiad. Po prostu był – to ważne. Myślę, że między dziadkiem a Jeremim wytworzyła się silna więź, przyjaźń.
Kiedy Jeremi podrósł, zaczęliśmy wyjeżdżać razem. Byliśmy tylko we trójkę – bardzo szybko zaczęliśmy traktować syna jako partnera.
Gdzie Państwo po raz pierwszy wspólnie wyjechali?
U.R.: – W 1983 r. wyjechaliśmy do Północnej Karoliny. Spotkaliśmy się tam z polską emigracją, z ludźmi, którzy zostali z Polski wyrzuceni. W dużej mierze to byli działacze „Solidarności”, którzy dostali bilet w jedną stronę. Zaprzyjaźniliśmy się z jedną rodziną. Pamiętam takie zdarzenie. Zaproszono nas na jakieś ciasto, spotkanie przeciągnęło się, więc gospodarz postanowił nas odprowadzić. Ona właśnie kładła dzieci spać. Kiedy najmłodsza córeczka zobaczyła, że tatuś wychodzi, dostała histerii, na nic zdały się tłumaczenia, że przecież zaraz wróci. Oni – zwłaszcza dzieci – byli bardzo poranieni.
Jak Państwo postrzegali Stany w tamtych czasach?
U.R.: – Byliśmy bardzo zadowoleni z tego wyjazdu. Zachwyciło nas to małe miasteczko uniwersyteckie. Północna Karolina ma chyba najlepszy klimat pod słońcem, no może poza latem, bo jest trochę za gorąco. Zróżnicowana roślinność, pamiętam pięknie kwitnące azalie. No i bardzo przyjaźnie nastawieni ludzie. Poza tym uniwersytet bardzo ambitny. Pozytywne wrażenia wzmocnione były dodatkowo przez fakt, że wracaliśmy stamtąd do bardzo ciemnego kraju po stanie wojennym. To była duża różnica.
Jeremi, czy myślisz o wyjeździe?
J.R.: – Myślę, ale czasy są już trochę inne. Motywacje, np. ekonomiczne całkowicie się zdewaluowały. Dzisiaj bez problemów można poruszać się po świecie. Łatwiej nawiązuje się współpracę zagraniczną, czy po postu wyjeżdża na konferencje. Poza tym, na politechnice nie ma aż tak dużej presji wyjazdu jak na UAM.
U.R.: – Ale w tej chwili nie ma porównania, Świat się skurczył. Młodzież bierze plecak i wyjeżdża, a my mówimy o czasach, kiedy nawet wyjazd rodzinny stał pod znakiem zapytania. Zresztą trzeba powiedzieć, że w dziedzinie krystalografii bez odpowiedniego oprzyrządowania, bez tej całej maszynerii nie można było wtedy niczego osiągnąć. Ostatnio szukając jakiś dokumentów, znalazłam teczkę, a w niej informacja: „Magister ta i ta wyjeżdża do Wrocławia w celu wykonania obliczeń na maszynie Elliott 803”. Dla każdego komputerowca to oznacza coś, co zdarzyło się jeszcze przed potopem (śmiech). Musiałam jeździć do Wrocławia, aby wykonać obliczenia. To nawet nie była polska „Odra”, ale jeszcze wcześniejsze brytyjskie maszyny tranzystorowe. Moja dziedzina bazowała na obliczeniach komputerowych. Zresztą podobnie było z mężem. Jeremi mówił tutaj, że to były sprawy ekonomiczne. Wyjazdy zagraniczne mojego męża w dużej mierze powodowane były niemożnością przeprowadzenia obliczeń w polskich warunkach. On tutaj mógł jedynie przygotować algorytmy, czyli po prostu skonstruować program, przetestować go w Świerku. Mąż przygotowywał doktorat w Warszawie u prof. Włodzimierza Kołosa, światowej słowy chemika...
J.R.: – ...Prof. Kołos uważany był za najpoważniejszego polskiego kandydata do nagrody Nobla.
U.R.: – Tak wyglądało nasze życie. To był ten moment, kiedy zaczynałam pracować na UAM. Maż rozpoczął studia doktorskie w Warszawie. Zaczęły się dojazdy, nie było go przez większą część tygodnia. Wkrótce też opracował projekt badawczy, który przedstawił w British Science Research Council i wyjechał do Sheffield. Dla niego wyjazd to było absolutne być albo nie być. Takich obliczeń nie mógłby przeprowadzić w kraju. Podobnie – ja mam doktorat z pomiarów na dyfraktometrze, którego w Polsce wtedy nie było.
Jak się Państwo poznali?
U.R.: – Na studiach. Z tym też wiąże się pewna historia. To było na jednym z pierwszych wykładów z matematyki. Wykładowca wyprowadzał przy tablicy jakiś dowód, w pewnym momencie przerwał i powiedział: – Dzieci drogie zgubiłem się (śmiech), kto mi może pomóc? I wtedy mąż podszedł do tablicy, coś wymazał, poprawił i wyprowadził ten dowód. Ślub wzięliśmy na 5. roku, potem pojawił się Jeremi.
Klasycznie po doktoracie?
U.R.: – Nie, Jeremi urodził się wcześniej. Byłam w domu na urlopie macierzyńskim, kiedy zadzwoniła prof. Kosturkiewicz, kierownik zakładu i powiedziała, że mam zdać egzamin z języka angielskiego, bo podała mnie do wymiany poznańsko–florydzkiej. Na egzamin poszłam praktycznie z domu. Wcześniej skończyłam bardzo intensywny kurs angielskiego. Szczęśliwym trafem zapytano mnie o święta amerykańskie, co odpowiadało jednej z czytanek. Egzamin zdałam i jak się wkrótce okazało, jako jedyna z całej grupy. Nie mogłam nie jechać. Nie wiem, na ile to była jakaś próba perswazji, bo było wiadomo, że to nie będzie łatwe. Zresztą pierwszą osobą, która dowiedziała się, że mam wyjechać, był teść, ponieważ moja pani profesor do niego zadzwoniła – my nie mieliśmy wtedy telefonu. Teść przyszedł i powiedział: – Moja kochana..., myśmy tu właśnie rozmawiali..., nie możesz nie jechać (śmiech).
Nie ulega wątpliwości, że nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie niesamowita stymulacja ze strony męża. Ustawicznie zachęcał mnie do tego, mówił, że mam sięgać po to, co nieosiągalne. Na kolejnych latach studiów słyszałam, że nie należny kończyć na magisterium, trzeba próbować pisać doktorat. To wydawało mi się nieosiągalne. Pamiętam rozmowy na ten temat. Myślę, że również Jeremiego stymulował. Podobnie swoim pracownikom pokazywał nowe drogi.
J.R.: – Sam też brał udział w wielu działaniach, chociażby w utworzeniu Poznańskiego Centrum Superkomputerowo–Sieciowego. W jego zamierzeniu to miało służyć całemu środowisku naukowemu.
U.R.: – Niestety, nie spotkało się ze zrozumieniem. Czas pokazał, jak było to ważne. Dzisiaj właściwie wszyscy korzystają z szybkiego połączenia światłowodowego. Pamiętam jeszcze bardzo emocjonalne rozmowy telefoniczne, po których zastanawiałam się, co będzie.
J.R.: – Tata był też społecznikiem w takim wielkopolskim tego słowa znaczeniu.
U.R.: – Mąż angażował się w rozwiązania systemowe i to pewnych obszarów. Był m.in. działaczem „Solidarności”, doradcą do spraw informatycznych prof. Andrzeja Wiszniewskiego, Ministra Nauki i Przewodniczącego Komitetu Badań Naukowych. Kierował zespołem do spraw usprawniania funkcjonowania infrastruktury informatycznej urzędu KBN. Nigdy nie był w komisji budżetowej, mimo, że liczył dobrze, szybko i nigdy nie myliły mu się miliardy z milionami. Tego typu błędy w wystąpieniach telewizyjnych bardzo go irytowały. Społecznikostwo męża polegało na udostępnianiu swojej wiedzy. Jeremi też tak działa. Wykonuje dla Rady Osiedla mapki. Konsultuje.
Urszula Rychlewska, profesor zwyczajny w Zakładzie Krystalografii na Wydziale Chemii UAM.
Jeremi Rychlewski, dr inż., adiunkt w Instytucie Inżynierii Lądowej Politechniki Poznańskiej, prowadził również wykłady na Wydziale Nauk Geograficznych i Geologicznych UAM.
Jacek Rychlewski, profesor zwyczajny w Zakładzie Chemii Kwantowej