Wersja graficzna

Prof. Witold Mazurczak. Od Karaibów po Uniwersytet Otwarty

Prof. Witold Mazurczak Fot. Adrian Wykrota
Prof. Witold Mazurczak Fot. Adrian Wykrota

 

Z prof. UAM Witoldem Mazurczakiem z Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa, obchodzącym jubileusz 50-lecia pracy, rozmawia Dariusz Nowaczyk. 

 

Kończył pan Wydział Filozoficzno-Historyczny UAM, ale zaraz potem znalazł się pan w Instytucie Nauk Politycznych. Zmiana zainteresowań czy wpływ sytuacji zewnętrznej? 

– Pracę magisterską pisałem z historii najnowszej u prof. Janusza Pajewskiego na temat stosunków polsko-angielskich w dobie Locarno. Recenzentem był prof. Antoni Czubiński. Po zakończeniu stażu w INP zaproponował mi, abym prowadził ćwiczenia do jego wykładów z historii Polski i powszechnej XIX i XX wieku. Dla mnie – przedmiot marzenie. Pozwolono mi też kontynuować moje badania historyczne. Pracę doktorską, pod opieką prof. Pajewskiego, pisałem z historii Karaibów, a dokładniej o brytyjskich koloniach w rejonie Morza Karaibskiego po drugiej wojnie światowej i dziejach Federacji Indii Zachodnich. 

W tamtym czasie instytuty nauk politycznych były pod specjalnym nadzorem władzy… 

– To się dawało odczuć. Nie tyle wśród koleżanek i kolegów, choć oczywiście bywało różnie, część z nich była nawet aktywnie zaangażowana w życie partyjne. Jednak jeśli chodzi o pracę naukową, to przynajmniej mnie nikt się nie wtrącał. Niemniej praca na temat najnowszej historii Polski w ogóle nie wchodziła w grę, bo zdawałem sobie sprawę, iż ograniczenia cenzuralne powodują, że to, co napiszę, albo się nie ukaże, albo ingerencje cenzury będą tak duże, że uniemożliwią mi pisanie. Wybrałem historię powszechną i od badania stosunków polsko-angielskich wylądowałem na Karaibach. Inna rzecz, że gdy napisałem książkę o Małych Antylach, to cenzura też mi się wtrącała. 

Skąd zainteresowanie historią okresu kolonialnego i postkolonialnego? 

– Na początku była Wielka Brytania. Mógłbym zacząć od domu rodzinnego. Mój ojciec był konstruktorem lokomotyw. Jego dzieło to elektrowóz EU-07, który w dużej mierze oparty był na licencji Leylanda i English Electric, a więc często musiał jeździć do Wielkiej Brytanii. Przywoził stamtąd gazety, książki, zabawki – to był dla mnie powiew innego świata (a były to lata sześćdziesiąte), za którym poszło zafascynowanie Anglią. Po raz pierwszy pojechałem do Anglii w 1974 roku. Ostatecznie wybrałem Imperium Brytyjskie i Karaiby. To, co najbardziej mnie tam ciągnęło, to egzotyka. Wielka Brytania miała w tym regionie małe kolonie, dzisiaj są to maleńkie państwa, liczące nieraz po kilkanaście tysięcy mieszkańców. Zainteresowałem się, jak mogą funkcjonować w stosunkach międzynarodowych. Potem przerzuciłem moje zainteresowania na Pacyfik i parę artykułów napisałem o tamtejszych mikropaństwach i koloniach. Moje książki dotyczyły głównie stosunków międzynarodowych, geografii politycznej, mniej kwestii wewnętrznych. Choć byłoby to również ciekawe, jak funkcjonuje taka mała społeczność, która nagle staje się instytucją państwową. No ale musiałbym tam pojechać, a to nie jest łatwe. 

Czy ta tematyka nadal jest w centrum pana zainteresowań? 

– Teraz bardziej zajmuję się dekolonizacją i pozostałościami kolonializmu. Już dawno zwrócono uwagę, że zerwanie zależności politycznej od metropolii nie oznacza pełnej samodzielności. Zerwać zależność polityczną było stosunkowo łatwo, ale ekonomiczną znacznie trudniej, a najtrudniej tę, która tkwi w umyśle skolonizowanych, bo to kwestia oświaty, stereotypów kulturowych, prawa, tradycji. Możemy badać nie tylko relacje między kolonią a metropolią, ale też na przykład relacje między centrum a mniejszościami, które dobijają się swoich praw. Rozwijały się subaltern studies – studia o grupach podporządkowanych. Mówiono o postkolonializmie. Badania te mają moim zdaniem przyszłość. 

Wyczytałem w biogramie, że ostatnio pana zainteresowania dotyczą historii Polski, wspomina się grant o nazwie Dwa dwudziestolecia… 

– W 2009 roku minęło 20 lat od upadku komunizmu. Chcieliśmy porównać to dwudziestolecie z dwudziestoleciem okresu międzywojennego – na ile udało nam się zbudować silną demokrację. Wydaliśmy w rezultacie książkę temu poświęconą, która była rezultatem konferencji zorganizowanej w ramach grantu. Przy grancie współpracowałem z prof. Przemysławem Hauserem. Później wspólnie z moimi koleżankami i kolegami wydaliśmy kolejną książkę, w której już pisałem o okresie międzywojennym. Wejście wtedy w tę problematykę – wcześniej robiłem różne drobiazgi z historii Polski, zajmowałem się między innymi historią powstania wielkopolskiego z perspektywy brytyjskiej – było najpoważniejszym powrotem do fascynacji z okresu studiów. Zainteresowanie odradzającym się państwem polskim trochę było związane z tradycjami rodzinnymi. Siostra mojego ojca wyszła za mąż za syna Kazimierza Hąci, a Kazimierz Hącia był w rządzie Paderewskiego, pierwszym w odrodzonej Polsce, ministrem przemysłu i handlu. 

Jeden obszar pana zainteresowań to kolonializm i postkolonializm, drugi to historia Polski – czy to wszystko? 

– Jest jeszcze wspomniana przeze mnie geografia polityczna. To nie tylko Karaiby i Pacyfik, ale na przykład rezultatem moich wyjazdów na Spisz był artykuł o kształtowaniu się granicy polsko-czechosłowackiej w Tatrach.  

Pracuje pan 50 lat na UAM. Jak pan postrzega uniwersytet na przestrzeni tych lat? 

– Początkowo jako asystent miałem dużo zajęć i organizacją uniwersytetu się nie zajmowałem. Potem uniwersytet o mnie się upomniał – od opiekuna roku poczynając, a kończąc na funkcji prodziekana. Później, gdy pracowałem w zespole strategicznym powołanym przez rektora Marciniaka, moja wiedza o funkcjonowaniu uniwersytetu znacznie się wzbogaciła. Moje spojrzenie dzisiaj jest już zupełnie inne. W tej chwili widzę wyraźniej wspaniałość uniwersytetu. 

W ciągu tych 50 lat uniwersytet zmienił się na lepsze czy na gorsze? 

– Dla mnie był równie dobry i piękny wtedy, jak teraz. Oczywiście jest coraz lepiej zarządzany, nowocześniejszy i ciągle jest jedną z najlepszych uczelni w Polsce. Tylko autorytet naukowca i autorytet uniwersytetu w społeczeństwie były na początku mojej pracy nieporównanie większe.  

Czym to jest spowodowane? 

– Choćby stosunkiem polityki i polityków do uniwersytetu. Naukowcy, na przykład historycy, z założenia niezależni, byli i są niewygodni, więc w większym lub mniejszym stopniu próbuje się z nami walczyć i podporządkować historię polityce. Profesor Tomasz Schramm, odbierając wysokie odznaczenie państwowe, powiedział, że politycy, którzy oczekują od nas, że będziemy uprawiali politykę historyczną, powinni sobie zdać sprawę, że my uprawiamy naukę historii, a nie politykę historyczną. Młodzi ludzie poddani takiej presji politycznej historię odrzucają. Prymitywne wtłaczanie wzorców ideologicznych powoduje, że rezultat jest odwrotny od zamierzonego.  

Jakie znaczenie miała dla pana praca w zespole opracowującym strategię dla uniwersytetu? 

– Praca nad strategią umocniła moje przekonanie o ważnej roli historii w naukach społecznych. Studentom zawsze tłumaczyłem, że historia jest im potrzebna, by zrozumieli teraźniejszość. W pełni jednak zgadzam się z ostatnim wystąpieniem pani prof. Ewy Domańskiej, że to nie wystarczy. Zadaniem historyka jest nie tylko zbadanie przeszłości, zrozumienie teraźniejszości, ale też wytyczanie przyszłości. Dopiero wtedy możemy mówić o kompletnym, zamkniętym rozwiązaniu. 

No i dochodzimy do Uniwersytetu Otwartego… 

– To chyba moje ostatnie dzieło, które po mnie najdłużej pozostanie. Autorem pomysłu był prof. Bogusław Mróz i zespół strategiczny, a ostatecznie pracę przy organizacji powierzono mnie. Namówił mnie do tego rektor Andrzej Lesicki, chociaż decyzję o powołaniu Uniwersytetu podjął jeszcze rektor Bronisław Marciniak, co wynikało właśnie z przyjętej strategii. Po około roku przygotowań zajęcia ruszyły jesienią 2016. Z roku na rok uruchamialiśmy coraz więcej kursów, ale największe rekordy biliśmy po pandemii, już za czasów pani rektor Bogumiły Kaniewskiej. Dodam jeszcze tylko, że nad całością czuwa Rada Programowa z jej przewodniczącym panem prof. Zbyszko Melosikiem, prorektorem UAM. Olbrzymia życzliwość ze strony władz rektorskich pozwalała mi na pokonanie wielu przeciwności. Do dzisiaj na zajęcia, prowadzone tylko przez wykładowców Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, zapisało się prawie 40 tysięcy osób, uruchomiliśmy ponad 770 kursów dla blisko 14 tysięcy słuchaczy. Tylko w tym roku rozpoczęliśmy 153 kursy dla 2700 słuchaczy, co jest absolutnym rekordem. 

 

Czytaj też: Uniwersytet Otwarty zaprasza do współpracy

Ludzie UAM Wydział Nauk Politycznych i Dziennikarstwa

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.