Treść
Profesor Piotr Nawrot z Wydziału Teologicznego UAM, misjonarz werbista, a także pasjonat muzyki krajów misyjnych, wielce zasłużony dla jej propagowania odebrał nagrodę „Benemerenti in Opere Evangelizationis”. To wyjątkowe wyróżnienie przyznawane jest przez Komisję Episkopatu Polski ds. Misji.
Zasłużonych dla misji uhonorowano już po raz trzeci, a uroczysta gala odbyła się w Warszawie.
Ksiądz profesor Piotr Nawrot opowiadał niedawno na łamach Życia Uniwersyteckiego o swojej fascynacji muzyką i drodze z poznańskiego Franowa do indiańskich manuskryptów sprzed stuleci. Misjonarz werbista mieszkający w Boliwii jest muzykologiem, odkrywcą baroku misyjnego i wykładowcą na Wydziale Teologicznym UAM.
- Muzyka pojawiła się w moim życiu wraz z pierwszym oddechem, a nawet chyba wcześniej, bo przecież dziecko w łonie matki już rozumie i słyszy - mówi prof. Nawrot. - A ja słyszałem muzykę, którą pielęgnowali w swoim domu moi rodzice. Mimo że mieli dziewięcioro dzieci – ja jestem szósty z kolei – i zaledwie 3-pokojowe mieszkanie z kuchnią na poznańskim Franowie, musiało się w nim znaleźć miejsce na fortepian. Po prostu nie umieli żyć bez muzyki. A słuchali jej zwyczajni ludzie – mama była krawcową, która zajmowała się domem i dziećmi, a tata – murarzem, który na ten dom i rodzinę zarabiał. I pewnie w sposób zupełnie dla mnie nieświadomy to wszystko mnie formowało.
Czytaj też: „Misiones de Chiquitos” o. prof. Piotra Nawrota
Ksiądz Piotr Nawrot uważany jest za odkrywcę baroku misyjnego. Odkrywcę tzw manuskryptów Chiquitos. Gdy się na nie natknął, nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu.
- Spróbuję opisać…, ale to właściwie nie do opisania - mówi. - Każdy z nas pamięta np. Pierwszą Komunię, to doświadczenie dziecka zostaje na całe życie. Albo pierwsze „kocham cię”, pierwszy ślub zakonny czy święcenia. I ja też pamiętam, ale gdybym to wszystko, czego doświadczyłem w życiu: szkoła, stypendia, uniwersytet, chór, koncerty, wyjazdy, miał porównać z momentem, w którym biorę pierwszą kartkę w moje ręce… nigdy przedtem i nigdy potem nie przeżyłem niczego równie mocnego. To jest tak, jakbym miał zupełnie wyschnięte żyły i ktoś mi podał kroplówkę… Nie mogłem uwierzyć, że właśnie ją mam! I to ciągle we mnie tkwi – wystarczy, abym zamknął oczy, wymówił słowo „manuskrypt Chiquitos” i drżę z zachwytu. Czasami zastanawiam się, dlaczego ja? Ale przecież widzę, że to była droga, którą wybrał mi Pan Bóg – miałem poznać ładną dziewczyną, z którą się dobrze rozumiałem i odejść, miałem tańczyć, kochać muzykę, iść do werbistów, spierać się z przełożonymi, ciągle czuć, że coś jeszcze w tym życiu muszę osiągnąć – i teraz czuję się spełniony. Ale nie spoczywam na laurach – z tego wszystkiego, czego się nauczyłem i czego doświadczyłem, teraz robię użytek. To spotkanie z muzyką Indian przekształciło mnie, jakbym złożył kolejny ślub zakonny: „Ciebie, manuskrypcie, nie opuszczę aż do śmierci”. I tak będzie. Bo to jest to, co mi dało życie. I mówię całkiem poważnie: przy spotkaniu z Panem, jak On mnie zapyta, co ja w życiu zrobiłem, to ja Mu pokażę ten manuskrypt i powiem: „Zobacz, co z niego zrobiłem. Ten manuskrypt służył jako instrument używany przez misjonarzy, aby nawrócić Indian. Tysiące istnień ludzkich, interpretując, słuchając tejże muzyki, doświadczało Boga. I tej muzyce groziło zaginięcie, już w dużej części wymarła, a ja pomogłem jej, żeby wróciła na scenę, wróciła do liturgii. Żeby zmartwychwstała. To Ci zrobiłem…”