Wersja kontrastowa

Stanisław Ossowski, nadworny fotograf UAM

Stanisław Ossowski Fot. Maciej Męczyński
Stanisław Ossowski Fot. Maciej Męczyński

"Życie Uniwersyteckie" skończyło 15 lat. Pamięta Pan początki?

- Moje pierwsze zdjęcie do "Życia Uniwersyteckiego" znajduje się na okładce drugiego numeru. Etatowo zacząłem współpracować dopiero od 1996 roku. Zmiany? W ciągu tych lat zdążyliśmy przejść z fotografii czarno-białej do kolorowej, w końcu cyfrowej. Dla mnie jako fotografa były to najważniejsze zmiany. Były też przeprowadzki. Zaczynaliśmy w pokoju na pierwszym piętrze w budynku Wydziału Nauk Społecznych przy ul. Szamarzewskiego.

To było bardzo małe pomieszczenie.

- Za to gazet w redakcji zawsze było dużo, dużo za dużo... To pomieszczenie faktycznie było male - jak na redakcje miesięcznika. No, ale potem była kolejna zmiana. Przeprowadzka do Collegium Minus na trzecie piętro. Te przeprowadzkę odczułem w nogach iw rachunkach za paliwo. Wtedy często trzeba było jeździć na Morasko. Myślałem, że rektor Jurga w swoim zapędzie inwestycyjnym zrobi windę w wieży. Niestety, okazało się, że to zbyt droga inwestycja. Potem przenieśliśmy się już do willi przy ul. Nowowiejskiego. Były zmiany technologiczne, zmiany miejsca pracy. Redakcja się powiększała. Jak na to patrzę teraz, to sądzę, że największego rozmachu nabraliśmy w Collegium Minus. Duże pomieszczenia, duży zespół redakcyjny...

 

Mówił Pan, że okładkę drugiego numeru zdobi Pana zdjęcie. Co to było?

 - Oj, nie pamiętam... Chyba Collegium Minus albo pomnik Adama Mickiewicza. To są miejsca, które najczęściej fotografowałem.

Były jeszcze wystawy?

- Tak, to były dwie wystawy, które zorganizowałem „pod firmą" "Ż.U.". Pierwsza odbyła się w Collegium Minus w 1999 r., druga towarzyszyła otwarciu nowego gmachu Collegium Geographicum. Prezentowałem na nich zdjęcia z podróży do USA, gdzie od lat mieszka mój syn. W ciągu tych wizyt zjechałem cale Stany z Alaską i Hawajami włącznie. To były dla mnie bardzo ważne wystawy. Zresztą cieszyły się dużym zainteresowaniem.

 

Porozmawiajmy o warsztacie fotoreportera...

- Kiedyś fotoreporter miał więcej czasu. Mógł zadbać o konstrukcje fotoreportażu. Wiedział, że musi mieć zdjęcie otwierające, główne, puentujące i kilka bleckoutów - przebitek, zbliżeń. Potem co zresztą widać po wystawach Word Press Photo - coraz bardziej reportaż ewoluował w stronę wydarzenia. Ważne było nie to, jak jest skonstruowany, ile co dzieje się na zdjęciu. Stąd rozwijając teorię butów można powiedzieć, że do bry fotoreporter to jest człowiek, który w określonym czasie w określone miejsce potrafi donieść aparat. W dobie aparatów cyfrowych nie ma ograniczeń, jakimi dawniej bywał film. Aparatem na tzw. szeroką kartę mogłem zrobić 12 zdjęć! Trzeba było naprawdę oszczędzać i myśleć nad zdjęciem.

 

A warsztat fotoreportera uniwersyteckiego - kronikarza - jak Pan ładnie powiedział?

- No, to jest skrajny eklektyzm. Dziennikarz winien znać się na wszystkim po trochu, podobnie jest z dziennikarzem-fotoreporterem. Znam się na obiektywie, przysłonach, oświetleniu, ale nie na fizyce jądrowej. Jednego dnia fotografowałem coś na Wydziale Biologii, drugiego na Wydziale Matematyki i Informatyki. Balem się, aby nie popełnić jakieś gafy wynikającej z mojej niewiedzy Fotoreporter powinien słuchać i intuicyjnie domyślać się, jakie ujęcie będzie najlepiej obrazowało naukowca i jego dziedzinę. Bywa też, że specjaliści nie zawsze rozumieją, że ktoś może czegoś nie wiedzieć. To był mój największy problem. Za mną ciągnie się taka mała notatka. W latach 70. zrobiłem zdjęcie nowej aparatury diagnostycznej w jednym z poznańskich szpitali. Zdjęcia bardzo się udały, za to w notatce, którą do nich napisałem, były w 15 wierszach aż 4 błędy rzeczowe...

Wydarzenia Ogólnouniwersyteckie

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.