Numer 5/2018 „Życia Uniwersyteckiego” zawierał szereg interesujących wypowiedzi, dotyczących roli rankingów w procesie budowania „marki” współczesnego uniwersytetu. Jako członek uniwersyteckiego zespołu ds. rankingów z satysfakcją obserwuję, że członkowie społeczności akademickiej coraz więcej uwagi poświęcają skutecznej promocji własnych osiągnięć.
Rankingi temu przecież służą: w epoce rosnącego szumu informacyjnego mają wzmocnić „widzialność” uniwersytetu, a w konsekwencji pomóc mu w pozyskiwaniu atrakcyjnych studentów, współpracowników, partnerów naukowych, społecznych i biznesowych, jak również – rzecz to niezwykle istotna – większych środków na badania. Są wreszcie elementem świadomego kształtowania własnej reputacji w epoce, która doprowadziła do skrajności (niekiedy także do groteskowej przesady) dawną filozoficzną ideę George’a Berkleya – esse est percipi (istnieć, znaczy być postrzeganym).
W rozmowach o roli i znaczeniu rankingów dla współczesnych uniwersytetów cenny – a równocześnie starannie wyważony – jest zwłaszcza głos prorektora UAM ds. nauki i współpracy międzynarodowej, prof. Ryszarda Naskręckiego. Taka równowaga w rzetelnej ocenie wszystkich „za” i „przeciw” jest jednak w naszym środowisku wciąż zbyt rzadka. Podczas gdy liczni dostrzegają w „rankingozie” wyłącznie zło konieczne, inni z neoficką żarliwością przekonują, że wysoka pozycja w rankingu i skuteczne zabiegi marketingowe to prosta ścieżka do osiągnięcia akademickiego raju. Ci pierwsi błądzą dlatego, że „obrażają się” na rzeczywistość, ci drudzy dlatego, że swoim zachowaniem i opiniami często sugerują, jakoby osiągnęli najwyższy stopień wtajemniczenia w sprawy współczesnego świata akademickiego, a każdy, kto nie podziela ich zdania, był po prostu naiwny lub zacofany (lub jedno i drugie razem). Pierwszych gubi zatem resentyment, drugich besserwisserstwo.
Podkreślam, jestem członkiem uniwersyteckiego zespołu ds. rankingów, a także badaczem, który podczas ostatniej oceny parametryzacyjnej przyniósł własnemu wydziałowi znaczącą liczbę punktów. Toteż dobrze, jak sądzę, zdaję sobie sprawę z roli zabiegów, mających na celu wzmocnienie pozycji UAM w światowych rankingach. Niepokoi mnie tylko, kiedy w rozmowach na ten temat słyszę słownictwo i sposób argumentacji żywcem przejmowane ze szkoleń biznesowych. Nie czas tu i miejsce, aby rozpoczynać niezwykle pouczającą dyskusję o tym, dlaczego i w jaki sposób współczesne uniwersytety przejmują metody funkcjonowania charakterystyczne wcześniej dla kultury biznesowej, głównie korporacyjnej. Musielibyśmy bowiem z konieczności podjąć się dogłębnej analizy złożonych procesów kulturowych, ekonomicznych, społecznych i politycznych, które wywarły decydujący wpływ na kierunek obecnych przemian w szkolnictwie wyższym, czyniąc je elementem globalnej „polityki wydajnościowej”. Dość powiedzieć, że jeszcze niedawno takie pojęcia jak „marka”, „wizerunek”, „produkcja naukowa”, czy właśnie „wydajność” nie przeszłyby przez gardło żadnemu szanującemu się członkowi społeczności akademickiej. Jestem daleki od jakiegokolwiek wartościowania, odnotowuję to po prostu jako fakt. No tak, tylko że już dziewiętnastowieczny filozof Friedrich Nietzsche twierdził, iż „fakt jest zawsze głupi”. I miał rację: w ostatecznym rozrachunku nie to jest ważne, z jakim faktem mamy do czynienia, lecz to, co z nim robimy i w jakim celu go wykorzystujemy.
Jako filolog przywiązuję szczególną wagę do słów. I wiem, że słowa mają potężny wpływ na rzeczywistość; na to, w jaki sposób ją odbieramy i kształtujemy. Inaczej mówiąc, język zawsze coś „robi” z nami, naszą świadomością, naszym światem. Dlatego nie jest obojętne, w jaki sposób porozumiewamy się ze sobą, dyskutując o ważnych dla nas sprawach, np. o naszej pracy zawodowej; jakie dobieramy wówczas pojęcia i jaki styl. Tymczasem w ostatnim czasie wielu członków społeczności akademickiej – również humanistów, a więc ludzi, którym sprawy języka powinny leżeć na sercu szczególnie mocno – wydaje się ulegać modzie na używanie pojęć i stylu, jakie jeszcze do niedawna były wyróżnikiem przede wszystkim sfery biznesowej, a zwłaszcza tzw. coachingu biznesowego. Tak, nadużywanie określeń w rodzaju „marka”, „proaktywność”, „wydajność” czy „produkcja naukowa” budzi mój opór. Nie dlatego, że mam sentymentalne podejście do wartości klasycznej humanistyki, z którą takie pojęcia się kłócą – bo nie mam. Moją niechęć budzą one przede wszystkim z dwóch powodów.
Po pierwsze nadają one debacie o szkolnictwie wyższym ton skrajnie technokratyczny, co na jej uczestnikach i obserwatorach może często wywoływać wrażenie, jakoby problemy naukowe dały się obecnie sprowadzić do skutecznego marketingu w internecie, a rozwój naukowy i prestiż uniwersytetu – do mierzalnego dorobku naukowego przypominającego prezentacje kwartalnych wyników spółki giełdowej. W sferze biznesowej jest od dawna regułą, że najwyższą sprzedaż zwykle notują produkty najlepiej wypromowane, a nie te, które odznaczają się najlepszym stosunkiem jakości do ceny. Marketing jest przecież ni mniej ni więcej tylko techniką manipulacji potencjalnym klientem, czyli metodą rozbudzania jego (wcześniej często nieistniejących) potrzeb i ukierunkowywania ich w taki sposób, aby w ostatecznym rachunku wybrał on nasz „produkt”. Inaczej niż chce np. dr Wojciech Czart, to niekoniecznie musi mieć cokolwiek wspólnego z realną jakością oferty.
Marketing akademicki nie będzie tu, jeśli ma być skuteczny, żadnym wyjątkiem. Dlatego pojawia się pytanie, na ile chcemy/musimy manipulować naszymi potencjalnymi „klientami” – studentami, współpracownikami, otoczeniem społecznym, partnerami biznesowymi, aby realizować założone przez nas cele „wizerunkowe”? Zgoda, być może jest to proces nieunikniony, być może teraz „wszyscy tak robią”. Nie łudźmy się jednak, że istnieje coś takiego jak marketing „szlachetny”, czyli wolny od zabiegów manipulacyjnych. Wiedza i wykształcenie stają się w obecnych czasach produktami rynkowymi, podlegającymi takim samym zasadom podaży i popytu jak wszystkie inne produkty. A jedna z tych najważniejszych zasad mówi, że sprzedaje się nie tyle prawdę ile image. W tej sytuacji pojawia się naturalna pokusa, by ów image stopniowo „poprawiać”, metodami uczciwymi albo… nie całkiem. Zgoda, grajmy, na tyle uczciwie na ile potrafimy – skoro tego wymaga uniwersytecka Realpolitik. Ale apeluję, abyśmy wyraźnie mówili o związanych z tym zagrożeniach dla dotychczasowego charakteru badań naukowych. Mam na myśli np. postępującą homogenizację praktyk badawczych, będącą w pierwszej kolejności efektem myślenia w kategoriach punktów, formularzy grantowych, ocen parametryzacyjnych, baz danych i tzw. prestiżu – taki proces można zaobserwować w obszarze nauk humanistycznych już od pewnego czasu. Bardzo negatywną tendencją jest ponadto utrwalanie ekskluzywistycznego (niektórzy mówią nawet o neokolonialnym) modelu uprawiania nauki, nakazującym publikowanie w czasopismach o wysokim impact factor, których wielu badaczy (np. z biedniejszych krajów świata) nie jest w stanie nawet prenumerować ze względu na wysokie koszty. Czy nie powinniśmy raczej demokratyzować badań naukowych, choćby popularyzując model open access? No tak, tylko kto nam wtedy zwróci koszty poniesione na badania, marketing i promocję… I koło się zamyka. Ale o tych zagrożeniach słyszymy bardzo rzadko, zazwyczaj mówi się nam o korzyściach, o „hierarchii prestiżu”.
Drugi powód mojego sceptycyzmu bierze się z przekonania, że nie istnieje coś takiego jak jeden model nauki, do którego da się zastosować uniwersalne rozwiązania systemowe. Można sprawiać świetne wrażenie, że takie rozwiązania się wdraża, ale to nie to samo, co rzeczywiście je wdrażać, bo dopiero praktyka weryfikuje pomysły, które na papierze i w dyskusjach „na najwyższym szczeblu” prezentują się zazwyczaj tak doskonale. Mam nieco ponad czterdziestkę, metrykalnie jestem zatem człowiekiem wciąż względnie młodym, mimo to w ciągu kilkunastu lat pracy akademickiej zdążyłem być obiektem tylu eksperymentów strukturalnych, mających w zamierzeniu poprawić jakość mojej pracy badawczej, że mógłbym nimi obdarować co najmniej trzy następne pokolenia badaczy. W rezultacie czuję się jak ktoś, kogo kolejni „eksperci” co chwila próbują uszczęśliwić nowymi pomysłami na „doskonałość naukową”. Tym razem takim pomysłem ma być m. in. budowanie swojej marki i reputacji oraz myślenie w kategoriach globalnych. Pozwolę sobie na sarkazm: chętnie zbuduję swoją markę i pomyślę globalnie, jednak najpierw uprzejmie proszę o to, by do mojego gabinetu w Collegium Novum wstawiono krzesło, od którego nie będzie mnie bolał kręgosłup, biurko, z którego nie wypadają szuflady oraz żeby mi zamontowano solidniejsze zasłony na okno – przy temperaturze powyżej dwudziestu stopni Celcjusza mam u siebie szklarnię.
Podkreślam raz jeszcze: jako członek uniwersyteckiego zespołu ds. rankingów zdaję sobie sprawę z wyzwań, przed jakimi stoi współczesna nauka. I wiem, że musimy tym wyzwaniom sprostać; że nie możemy sobie pozwolić na to, by je ignorować. Co w konsekwencji oznacza, że jesteśmy zmuszeni podporządkowywać się także tym trendom, które nie budzą naszego entuzjazmu. Chciałbym jednak, abyśmy nie ulegali tak prędko myśleniu życzeniowemu; abyśmy jasno sobie powiedzieli, jakie są zalety nowych mechanizmów funkcjonowania nauki (np. możliwość pozyskiwania lepszych studentów, cenniejszych współpracowników, solidniejszego wsparcia finansowego), a jakie ich wady (np. punktoza, grantoza, ekskluzywistyczny model nauki, pogłębiający się rozdźwięk między praktyką badawczą a dydaktyczną, biurokracja – w związku z tym mniej czasu na badania naukowe sensu stricto, więcej na „papierologię” i „kreowanie wizerunku”); abyśmy zbyt pochopnie nie tworzyli sobie nowych bożków w rodzaju CWTS, ARWU, Web of Science – traktujmy je poważnie, lecz nie módlmy się do nich; abyśmy nie zapominali, że jesteśmy w pierwszym rzędzie badaczami a nie wyrobnikami, którzy muszą coraz częściej wysłuchiwać deklaracji o większej wydajności, efektywności, sukcesie, motywacji, marce, procentach – jak gdyby to wszystko było równoznaczne z rozwojem i postępem; abyśmy wreszcie przestali ulegać złudzeniu, że istnieje „jedna” nauka oraz że istnieje ktoś (pojedynczy człowiek lub zespół ekspertów), kto doskonale wie, jak ona „działa”, w związku z tym może wszystkim nam proponować sprawdzone recepty na sukces. Choćby dlatego, że nie udało się precyzyjnie ustalić, co w nauce oznacza słowo… sukces.
To przecież proste: powinniśmy wszyscy dbać o to, by uniwersytet rozwijał się w sposób harmonijny (czyli reagował na wyzwania współczesnego świata), ale też, gdy zajdzie taka potrzeba, odnosił się do nich z odpowiednią rezerwą. Nie wydaje mi się, żeby było to wyzwanie przerastające nasze możliwości.