Wersja graficzna

Pięć lat z ustawą 2.0

Prof. Roman Kubicki

Deklarowanym celem Ustawy z dnia 20 lipca 2018 r. była – mówiąc w języku wiecznej nowomowy – poprawa dobrej kondycji polskiej nauki oraz zagwarantowanie jej dalszego wieloperspektywicznego rozwoju. Deklarowane cele są rzadko zgodne z rzeczywistymi celami politycznymi. Podejrzewam, że tak naprawdę chodziło o podporządkowanie polskiej nauki, w szczególności nauk społecznych i humanistycznych, ideologicznej wyobraźni lansowanej i rozwijanej przez RPiS (Rzeczpospolitą Prawa i Sprawiedliwości). Choć rządząca partia miała bowiem ogromne poparcie w społeczeństwie, wciąż przegrywała walkę o rząd dusz w największych polskich miastach, z których każde jest zarazem bardzo ważnym ośrodkiem uniwersyteckim. Rzeczywiste cele polityczne nie zostały na szczęście zrealizowane. A co z celami deklarowanymi? 

Ostatnia ustawa kontynuuje proces osłabiania zawodowej stabilizacji nauczycieli szkół wyższych zainicjowany już przez minister Barbarę Kudrycką. Proces ten polegał między innymi najpierw na ograniczeniu grupy nauczycieli uprawnionych do pracy na podstawie mianowania, a następnie na zlikwidowaniu na uczelniach wyższych takiej formy zatrudnienia. Przypomnę, że obecnie po jednej negatywnej opinii okresowej każdy pracownik może być zwolniony, a po drugiej – musi zostać zwolniony. Nie przypominam sobie, by zainicjowanie w 2008 roku procesu osłabiania zawodowej stabilizacji nauczycieli szkół wyższych wywołało w naszym środowisku jakąś poważniejszą dyskusję, o protestach nie wspominając.  

 

Ustawa wymusiła na wyższych uczelniach przeprowadzenie do 2019 roku kilku ważnych zmian. Warto przyjrzeć się zarówno tym bezpośrednio narzuconym przez ustawodawcę, jak i tym, za pomocą których nasz uniwersytet dostosował się do mniej precyzyjnie sformułowanych oczekiwań ustawy. Wiem, że mój ogląd życia uniwersytetu po reformie jest tendencyjny z dwóch powodów. Po pierwsze, jako dziekan Wydziału Filozoficznego oraz członek Senatu UAM współtworzę władze uczelni w tym reformacyjnym czasie. Po drugie, każdy wydział ma swoją specyfikę. Są problemy, które nie śnią się nawet filozofom, ale są i takie, które inspirują tylko ich. Moje przemyślenia mogą się zatem istotnie różnić od doświadczeń zarówno dziekanów innych wydziałów, jak i pozostałych pracowników wydziału. Opisuję tylko to, co widzę z perspektywy dziekana Wydziału Filozoficznego. Mam prawo oczekiwać, że nasz nowy minister czeka na nasze opinie i propozycje.  

Ustawa namieszała bardzo w naszej społecznej epistemologii i ontologii, ponieważ równoprawnym źródłem naszej akademickiej tożsamości uczyniła oprócz miejsca pracy, zajmowanego przez nas w strukturze uczelni, uprawianą przez nas dyscyplinę naukową. Z jednej strony, wprowadziła konieczność zastąpienia dyscyplinarnych studiów doktoranckich dziedzinowymi szkołami doktorskimi, z drugiej – jedynym przedmiotem oceniania uczyniła dyscypliny naukowe, a nie strukturalne miejsca, w których są one uprawiane. Ustawa próbuje zastąpić ontologiczną pewność, gwarantowaną przez stabilność miejsca, epistemologiczną niepewnością oferowaną przez pojęcie. Choć oceniane są dyscypliny, nie one jednak są jednostkami budżetowymi uczelni, lecz wydziały.  

 

Wyeksponowanie przez ustawodawcę nie tylko poznawczej, lecz także instytucjonalnej doniosłości dyscypliny doprowadziło do powstania na naszym uniwersytecie kilku nowych wydziałów. Związanie wydziałów z dyscyplinami okazało się strzałem w dziesiątkę. Po pierwsze, w znacznym stopniu łagodzi wspomniane napięcie pomiędzy „miejscem” a „pojęciem”; po drugie, lokalizując dyscypliny naukowe w historycznie sprawdzonej wydziałowej strukturze uczelni, umożliwia ich przedstawicielom w Kolegium Rektorsko-Dziekańskim równoprawne artykułowanie potrzeb, oczekiwań i zgryzot każdej dyscypliny. Nic więc dziwnego, że członkowie każdej odpowiednio licznej dyscypliny chcą być reprezentowani przez wydział, a nie na przykład instytut. 

 

Strukturę naszego uniwersytetu tworzą także szkoły dziedzinowe, które są między innymi instytucjonalną formą zakotwiczenia w nim dziedzinowych szkół doktorskich. W życiu naukowca dziedzina pojawia się najczęściej dopiero wraz z uzyskaniem tytułu profesora; jest ono jednak najczęściej podsumowaniem jego osiągnięć zrealizowanych w ramach dyscyplin naukowych. To prawda, coraz bardziej powszechne stają się tzw. badania interdyscyplinarne, ale nie oznacza to przecież, że chodzi o dyscypliny należące do tych samych dziedzin. Przynajmniej filozofowie równie często szukają wsparcia i inspiracji także poza naukami humanistycznymi. Kilku pracowników Wydziału Filozoficznego zadeklarowało chęć należenia do dwóch dyscyplin. W żadnym przypadku ta druga, wybrana przez nich dyscyplina nie należy do dziedziny nauk humanistycznych. Nie wydaje się zatem, aby w przewidywalnym czasie szkoły dziedzinowe stały się kolejnym źródłem naszej akademickiej tożsamości.  

 

Dyscypliny oceniane są wyłącznie na podstawie osiągnięć ich członków. Najpierw ustawa przewidywała, że w skład dyscypliny można wchodzić do 67. roku życia, niedawno próg ten został podwyższony o trzy lata. Warunkiem należenia do dyscypliny jest zatrudnienie w pełnym wymiarze pracy. Tak wąskie i sztywne rozumienie przez ustawodawcę dyscypliny ma wiele niekorzystnych następstw. Na przykład sprawia, że emerytowani pracownicy uczelni nie mogą już pracować na jej rzecz. Jeśli któryś z nich napisze interesującą książkę, nie może liczyć na finansowe wsparcie uniwersytetu, ponieważ z ewaluacyjnego punktu widzenia jego publikacje nie mają przecież żadnej wartości. (Cała nadzieja w tym, że jak na razie ewaluacyjny punkt widzenia jest na naszej uczelni tylko dominującym, ale nie jedynym punktem widzenia). Z tego samego powodu bezużyteczne są osiągnięcia naukowe doktorantów oraz ich prace doktorskie. W Instytucie Filozofii był dobry zwyczaj publikowania najlepszych prac doktorskich, także tych, których autorzy realizowali się życiowo poza uczelnią. Mimo to ich książki wchodziły w skład dorobku instytutu. Rozwiązanie takie było korzystne dla filozofii, ponieważ nie redukowało jej do myśli wyłącznie akademickiej. Wręcz przeciwnie, dochodziło do inspirujących spotkań twórców reprezentujących bardzo różne formy filozoficznego zaangażowania. Biurokratycznie rozumiana dyscyplina znacznie utrudnia, o ile wręcz nie unicestwia, tego rodzaju wielowątkową, społeczną i kulturową aktywność Wydziału Filozoficznego.  

 

Od wielu lat obserwujemy proces społecznej infantylizacji doktorantów. Kiedy zostałem nim w 1980 roku, byłem kimś w rodzaju prawie asystenta. Uczyłem logiki studentów germanistyki, psychologii i pedagogiki. Trochę tych godzin było. Nie czułem się jednak wykorzystywany, lecz naukowo doceniany i społecznie nobilitowany. Przypomnę, że zgodnie z nazwą doktorant to człowiek, który pisze doktorat. Dlatego jeden młody filozof reanimuje wciąż żywego inaczej Kanta, druga młoda filozofka próbuje ze św. Tomasza wydobyć św. Augustyna, jej koleżanka próbuje zdemaskować etyczną próżność (nie)wątpliwej urody późnego kapitalizmu. Niestety, ci wszyscy młodzi filozofowie nie tylko piszą doktoraty, lecz są ponadto studentami, którzy zgodnie z nazwą muszą, rzecz jasna, studiować. Kiedyś studiowali na dyscyplinarnych studiach doktoranckich, teraz robią to, powtórzę, w dziedzinowych szkołach doktorskich. Jako doktoranci, powtórzę, piszą prace doktorskie; ponieważ są studentami, muszą uczęszczać na wybrane przez siebie zajęcia: słuchać, robić notatki, walczyć o zaliczenia. I tu zaczyna się problem. Pamiętam, że już dla gromadki słuchaczy studiów doktoranckich w Instytucie Filozofii trudno było znaleźć wspólne zajęcia, interesujące i – co najważniejsze – także przydatne z uwagi na pisany przez nich doktorat; dziś trzeba to zrobić dla doktorantów z różnych dyscyplin, ponieważ ich głównym źródłem naukowej tożsamości ma być dziedzina, a nie dyscyplina. Przypomnę, że tylko ten człowiek, który nie wie, co je, zapytany o to, co je, odpowiada, że je owoc, natomiast człowiek, który wie, co je, odpowiada, że je marakuję, kumkwat, miechunkę lub nawet jabłko. Podobnie jest chyba z relacjami pomiędzy naukami humanistycznymi a tworzącymi je dyscyplinami. Według mnie nie ma sensu szukać dla doktorantów wspólnych zajęć, tworzonych z myślą o nich. Sami muszą decydować, w jakich – najlepiej już realizowanych na studiach I lub II stopnia – chcą uczestniczyć. Mój „kantysta” może znajdzie coś w ofercie germanistów, romanistów lub anglistów, moja „mediewistka” – u łacinników lub teologów, „postneomarksistka” – w socjologii lub politologii, a być może nawet w biologii lub geografii społecznej. No cóż! Doktoranci należą do innej tzw. ramy kwalifikacji aniżeli studenci studiów I i II stopnia i dlatego z formalnego punktu widzenia nie mogą uczęszczać na ich zajęcia.  

 

Najliczniejszą grupą społeczną naszego uniwersytetu są, oczywiście, studenci. Najpierw to jednak oni sami muszą zabrać w swojej sprawie głos.  

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.