Z jednej strony, od stuleci święta tworzą nas na swój obraz i podobieństwo; z drugiej — to my robimy ze świętami od wieków to samo.
Święta tworzą nas, ponieważ wypełniają legalnie nasze życie tlenem innego czasu (nielegalnie czyni to w naszym życiu najczęściej przypadek, który w nim wszystko przewraca, a bywa nawet, że i życie kończy). W ten sposób święta zwracają nam dar istnienia, którym kiedyś obdarzyli je nasi przodkowie. Im poważniejsze miejsce zajmują święta w naszym życiu, tym więcej ontologicznej powagi potrafimy w nim rozpoznać. Porzekadło „takim się stajesz, z kim przestajesz” bije w granicach świątecznej czasoprzestrzeni rytmem szczególnym, bo… świątecznym właśnie. Wiem, że to masło maślane, ale cóż z tego, jeśli — proszę mi wierzyć — i tak smakuje ono lepiej aniżeli każde masło niemaślane. Kiedy zaczynamy oddychać świątecznym tlenem, stajemy się innymi ludźmi; mówiąc dokładniej, na świątecznej scenie wszyscy zobaczymy siebie inaczej.
Na świątecznej scenie stać może bowiem tylko świąteczny stół. Szacunek budzi niewinność białego obrusu, podziw — wykwintność potraw, które nas uwodzą rocznym na nie czekaniem. Najważniejsze są chyba jednak słowa, które można znaleźć tylko w gnieździe świątecznego stołu. Właśnie dlatego inny stół zaprasza do siebie tylko innych biesiadników — nas tych samych, ale nie takich samych; inaczej ubrani inaczej myślimy i inaczej mówimy. Jak już wspomniałem, w ontycznie poważnym świetle świątecznej czasoprzestrzeni sami mamy wreszcie szansę stać się ludźmi ontologicznie ważnymi.
Podobnie jest ze świętami. Potrzebujemy ich, by móc od czasu do czasu zobaczyć siebie w świątecznym świetle, w którym proza codziennego życia przeistacza się nagle w tajemniczy głos jego poezji.
Właśnie dlatego, że pojawiały się od czasu do czasu, miały się święta przez setki lat w naszym życiu bardzo dobrze. Żyliśmy świętami zarówno wtedy, kiedy czekaliśmy na nie, jak i wtedy, kiedy je wspominaliśmy. Metafizyczna nadzwyczajność świąt łatwo przekładała się na język prozy naszego życia. Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem, święta kojarzyły mi się ze smakiem szynki, którą dwa razy w roku znajdowałem bez trudu na świątecznym stole mojego ojca chrzestnego. Tak zawsze nazywam we wspomnieniach ten zastawiony plastrami szynki stół, mimo że ojciec chrzestny — wuja Józiu (proszę naszych polonistów i polonistki o wybaczenie mi tej językowej niepoprawności) — stał się nim przecież w moim życiu tylko dlatego, że wcześniej został mężem siostry mojego ojca, a zatem i zięciem mojej babci. Ubóstwo sprzyja świętom, ponieważ żyje tęsknotami, których nie zna świat syty. Dlatego dziś nie znamy raczej tego wyczekiwania smaków świątecznego czasu, a jeśli bywa inaczej, jesteśmy najpewniej ofiarami jakiegoś społecznego problemu. Nie lekceważyłbym tego braku czekania na inny smak, ponieważ przynajmniej istota najważniejszych świąt tkana jest przecież przez nadzieję na wspólny posiłek. Zauważmy, że przynajmniej w tradycji chrześcijańskiej doświadczenie innego smaku ofiarują wiernym nie tylko wieczerza wigilijna i śniadanie wielkanocne, lecz także sama liturgia mszy świętej.
Święta to nie tylko czas smakowania i przeżywania; to także — nazwijmy wreszcie rzecz po imieniu — czas szukania w ich poezji odpoczynku od prozy życia. Choć nie są siódmym dniem tygodnia, wnoszą w nasze życie nie tyle przyzwolenie na bezczynność, ile jej przymus. W świątecznej czasoprzestrzeni każda kropla naszego potu jest wykrzyknikiem jej zdrady. Dlatego wreszcie nie siejemy, nie żniemy i — wreszcie — nie zbieramy do spichrzów, a mimo to święta nas hojnie żywią i poją. Wygnani dawno temu z raju wracamy do niego na fali świątecznego zapomnienia: jest dobrze, bo było dobrze i będzie dobrze!
I tylko poeta przypomina niekoniecznie nieśmiało: „Ktoś nie świętuje, by świętować mógł ktoś!”.