Wersja kontrastowa

Dr Małgorzata Wosińska. Zbrodnia zaczyna się w szkole

Dr Małgorzata Wosińska, fot. Dawid Żuchowicz/Agora
Dr Małgorzata Wosińska, fot. Dawid Żuchowicz/Agora

“Tragedią Rwandy nie jest tylko rok 1994, ale również niemożność skutecznego przepracowania doświadczenia traumatycznego, na poziomie kolektywnym. To tak, jakby Izrael powstał w Bawarii, a najbliższymi krewnymi Żydów byli naziści”. Z doktor Małgorzatą Wosińską, antropolożką ludobójstwa i psychotraumatolożką rozmawia Ewa Konarzewska-Michalak.

Dlaczego zdecydowała się Pani pisać doktorat na UAM?

Ukończyłam studia magisterskie w Instytucie Etnologii i Antropologii UAM. Wcześniej studiowałam muzykologię, ponieważ interesowała mnie muzyka etniczna.
Ciekawiła mnie nie tyle sama forma muzyczna, co kontekst - dlaczego i co ludzie śpiewają. Gros tekstów, które tłumaczyłam z etnomuzykologicznych badań terenowych dotyczył wojny na Bałkanach. Wiedziałam, że serce ciągnie mnie do pracy z traumą i ludobójstwem, która stała się moją drogą zawodową. Muzyka wybudziła tę inspirację. W pewnym momencie zrozumiałam jednak, że muszę podjąć studia etnologiczne.

Zainteresowałam się zbrodnią w Ponarach, której moja babcia jest ostatnim żyjącym świadkiem. Poszłam za tym co bliskie, choć wiedziałam, że to nie będzie łatwe. Musiałam prowadzić badania etycznie i krytycznie, a tym samym próbować odciąć emocjonalną i afektywną linię rodzinną, aby nie determinowała mojej pracy.

W latach 2009-2012 prowadziłam również inne projekty naukowe między innymi z UAM i Muzeum Stutthof w Sztutowie. Jako pierwsi z etnologami i archeologami wykorzystaliśmy metody archeologii nieinwazyjnej do badania byłych obozów koncentracyjnych, czyli teledetekcję i georadar. Opracowaliśmy też warstwę etnograficzną krajobrazu. 

 

Pani doktorat dotyczy ludobójstwa w Rwandzie. Dlaczego wybrała pani temat odległy od Europy? 

Pracując w Ponarach w latach 2006-2008 miałam do czynienia ze świadkami przeszłości. Możliwość czytania historii „od dołu” była dla mnie bardzo istotna. Ale na poziomie doktoratu chciałam pracować z młodszymi ludźmi, obserwować, jak rekonstruują życie po doświadczeniu traumatycznym, w teraźniejszości. Mogłam więc zająć się Bośnią albo Kambodżą, tym bardziej, że interesował mnie dostęp do świeżej pamięci - nie tylko do przestrzeni historycznej. Krajobraz, język, kultura Bałkanów są bliskie mojej kulturze, dlatego wiedziałam, że ten temat może okazać się trudny emocjonalnie. Brakowało naturalnego bufora, który tworzy się w zderzeniu różnych kultur. W pracy z traumą ważne jest, żeby nie doszło do przeciwprzeniesienia między badaczem a podmiotem badań. Rwanda stworzyła dysonans poznawczy, który był konieczny, żeby utrzymać emocje na wodzy. Do dziś nie umiem jednak wyjaśnić, czemu moim wyborem była Rwanda, a nie – równie odmienna kulturowo od Polski – Kambodża.  

Rzeczywistość rwandyjska wymknęła się jednak moim wyobrażeniom. Odkryłam, że dla tego doświadczenia punktem odniesienia jest... Holokaust. Rwanda używa doświadczenia Zagłady zarówno jako narzędzia polityki historycznej, jak i symbolicznej przemocy i sakralizacji. Widać to nawet na poziomie muzealniczym. Osoby, które budowały Washington Holocaust Memorial Museum czy Yad Vashem były zaangażowane w powstanie Muzeum Rwandyjskiego Ludobójstwa w Kigali. Wchodząc do tego narracyjnego muzeum ma się wrażenie, jakby człowiek był w przestrzeni zapośredniczonej. Jednym z zagadnień, które badałam było to, że przykład Holokaustu nie zawsze może służyć w pozytywny sposób. 

Pojawił się więc niespodziewanie wątek autoetnograficzny – ten, który starałam się wcześniej (zwłaszcza podczas badań nad zbrodnią ponarską) utrzymać na wodzy. Wprowadziłam go – świadomie i z konieczności –  do pracy doktorskiej jako problem badawczy. Zastanawiałam się, skąd pochodzi moja wiedza o Rwandzie, dlaczego dyskurs, jaki buduję jest bliski dyskursowi Zagłady i jak się z tego dekolonialnie wypisać. Wzięłam na warsztat to, że moja wiedza jest wiedzą żydowską, że po prostu jestem Żydówką. Można powiedzieć - świetnie, posiadam kapitał do analizy innych przypadków zbrodni, ale wynikają z tego również zagrożenia. Bardzo często wiedza holokaustowa jest tworzona przez badaczy żydowskiego pochodzenia i utarło się, że tylko oni rozumieją Zagładę czy inne zbrodnie ludobójstwa. To jest tabu, które trzeba rozbroić. Takie przekonanie sakralizuje ludobójstwo, jako wydarzenie historyczne, ale nie dotyka sedna: czyli istoty traumatycznego, antropologicznego doświadczenia związanego z tym wydarzeniem. Doświadczenia, które z zasady jest inkluzywne i wymyka się kategoriom moralnym, czy mówiąc za Frankiem Ankersmitem „kryteriom estetycznej stosowności”. Oczywiście, każdy badacz może się zajmować każdym ludobójstwem. 

 

Zaskoczyło mnie to, że rwandyjskie ludobójstwo było zbrodnią sąsiedzką, a nawet rodzinną.

W przypadku Holokaustu było wiadomo kto jest sprawcą, kto ofiarą. W Rwandzie Tutsi i Hutu jako grupy etniczne i społeczno-zawodowe były przemieszane. Zdarzało się, że w domach mieszkały rodziny mieszane, ale też, że niektórzy Tutsi byli po stronie nacjonalistycznych Hutu. Kategoria etniczna nie była wyznacznikiem życia i śmierci. O tym decydował los oraz to, jak człowiek wobec niego się ustawił. Mógł w gruncie rzeczy wybrać czy chce być sprawcą czy ofiarą. Część rodzin pomagała zabijać ojcu, który był Hutu. Mąż żądał od żony Tutsi opowiedzenia się po którejś ze stron. Zdarzało się, że umiarkowani Hutu byli zabijani w pierwszej kolejności. Brakowało stałej kategorii i wydaje mi się że, to właśnie dlatego ludzie upraszczają dziś narrację o ludobójstwie w Rwandzie. Ta wymyka się bowiem opowieściom, do których zostaliśmy „przyzwyczajeni”. Rwandyjczycy zresztą sami też nie wiedzą, jak mówić o swojej tożsamości. Przeżywają traumę międzygeneracyjną. Dodatkowo świat zachodni wymaga od nich, żeby używali jasnych kategorii - kto był dobry, kto zły. Prezydent Rwandy przyjął więc zachodniocentryczną narrację i ustanowił ją jako jedyną zasadną. Sam jest Tutsi, a rząd sprawowany przez ofiary jest zawsze uprzywilejowany moralnie. To podejście wyklucza jednak znaczną część społeczeństwa z przeżywania żałoby. Tragedią Rwandy nie jest tylko rok 1994, ale również niemożność skutecznego przepracowania doświadczenia traumatycznego, na poziomie kolektywnym. To tak, jakby Izrael powstał w Bawarii, a najbliższymi krewnymi Żydów byli naziści. W takim konglomeracie wszystko jest zbyt bliskie. 

 

Jak ludzie próbują radzić sobie traumą? 

Rwanda to kraj, w którym władza polityczna decyduje o tym, jak można mówić, a jak nie o ludobójstwie. Żeby zobaczyć, co dzieje się na poziomie oddolnym trzeba wyjechać na głęboką prowincję i spędzić tam dużo czasu. Trauma dotknęła zarówno ofiar, jaki i sprawców, którzy żyją w jednej miejscowości. Ludzie wracają do praktyk tradycyjnych - muzyki, tańca, rzemiosła, poezji. Paradoksalnie pomaga kościół katolicki, który był uwikłany w ludobójstwo. Praktyka terenowa pokazuje, że kościoły są jednym z nielicznych miejsc, gdzie ludzie mogą przyjść na tak zwaną mszę uzdrawiającą - tańczyć, śpiewać, krzyczeć, czasem rzucić się na podłogę, przytulić. Księżą rwandyjscy kończą studia psychologiczne i są świadomi, że terapia behawioralna pomaga odreagować na poziomie cielesnym. 

Pomaga również zajmowanie się grobami masowymi. Są to całkiem inne miejsca niż u nas. Szczątki nie są opisane i zamknięte w gablotach. Lokalne miejsca upamiętnień z perspektywy zachodniej mogą szokować, bo wyglądają na niedofinansowane, zaniedbane, ale to jest celowe. Pomaga ludziom aktywnie o nie dbać, nie wprowadzając elitarnej hierarchii lepszych i gorszych ocalałych. W Rwandzie grób masowy oznacza również – literalne – miejsce kaźni. Ludzie uciekając chowali się w budynkach publicznych - w szkołach, kościołach, które okazywały się pułapkami i tam ginęli. W tych miejscach zostały ich szczątki, rzeczy osobiste. Takie przestrzenie pomagają przepracować traumę na poziomie symbolicznym, dlatego, że dotykają doświadczenia, a nie jego politycznej reprezentacji. Zauważam, że muzea w zachodnim rozumieniu uniemożliwiają napisanie historii w języku emocji. W Auschwitz pamięć jest uporządkowana, w Rwandzie wchodzi się do żywej przestrzeni. 

Bardzo lubię tezę Giorgio Agambena, że sacrum jest historią, która została wyniesioną z porządku ludzkiego do poziomu boskiego, a profanum jest sacrum zabranym przez ludzi dla siebie, by przywrócić porządek temu, co kiedyś należało do nich. Uczestnictwo pozwala wyjść z pozycji traumatycznej a sakralizacja i dysocjacja w tym nie pomagają.

 

Jak zatem układają się relacje między ludźmi w Rwandzie? 

W tym roku na początku kwietnia będziemy obchodzić 30-lecie ludobójstwa. To wydarzenie które powinniśmy przypominać. Czas mija szybko, a trauma jest ogromna, dlatego aktualny rząd rwandyjski prowadzi politykę twardej ręki - boi się, że demokratyzacja doprowadziłaby do kolejnej wojny. Moim zdaniem nie ma jednak szans na prawdziwe pojednanie, jeśli nie dopuści się do głosu wszystkich, którzy ponieśli stratę: zarówno Tutsi, jak i Hutu. Intensyfikacja poczucia zranienia w wyniku tego ludobójstwa oraz to, że kaci i ofiary żyją blisko są przyczyną ogromnego napięcia politycznego. W rezultacie trauma wpływa na drugie i trzecie pokolenie w sposób zatrważający. Obserwowałam silniejsze retraumatyzacje pośród dzieci, niż dorosłych, którzy ocaleli. Dzieci z niewiadomych przyczyn, szczególnie w miesiącu pamięci o ludobójstwie, masowo zaczynają wymiotować, mieć napady padaczkowe. Zbrodnia cały czas tli się w ludzkich umysłach i sercach. Można zaryzykować twierdzenie, że prawdziwie wolni są ci, którzy wyjechali z Rwandy.

Mamy skłonność myślenia o ludobójstwie, jak o wydarzeniu, które ma początek i koniec, ale z antropologicznego punktu jest ono długim procesem. Sama zbrodnia rozwija się stopniowo, zaczyna się w szkole, domu, kościele. Żeby przygotować grupę, która będzie zabijała bez mrugnięcia okiem trzeba ją najpierw zindoktrynować. To – paradoksalnie – daje jednak nadzieję na rozpoznanie bardzo wczesnych, nieoczywistych stadiów przemocy i podjęcie działań prewencyjnych, zanim będzie za późno. 

W podobny, jakby nieoczywisty sposób myślę o traumie – widzę jej zagrożenia, jak i mądrość, lekcję. Trauma jest bardzo sprytna, objawia się post factum, powraca w nieoczywistych konfiguracjach, nie dotyczy tylko przeszłości. Anektuje także teraźniejszość i przyszłość. Uniemożliwia tworzenie bezpiecznej relacji z innym człowiekiem, cieszenie się życiem. Ludzie są emocjonalnie zamrożeni albo sięgają po używki. Bardzo chciałabym zachęcić do myślenia o tematach, które pozornie można zamknąć w podręczniku albo w gablocie muzealnej. Jak wybuchła wojna w Ukrainie to okazało się, że lęki zapośredniczone po II wojnie światowej ożywiają. I w efekcie pozwalają się mierzyć, z tym co w Polsce było skryte i milczące.

 

W zeszłym roku ogłoszono wyniki badań w Scientific Reports, które mówią, że około 19 procent Polaków i Polek ma objawy stresu pourazowego, co jest najwyższym wynikiem na świecie. Nie przepracowaliśmy jeszcze wojennej traumy?

To nie jest tylko kwestia II wojny, ale też komunizmu i antysemityzmu. Po wojnie sytuacja była napięta. Prof. Maria Orwid i prof. Antoni Kępiński z Krakowa próbowali robić coś ze stresem obozowym, ale w ukryciu. Psychoterapii jako praktyki powszechnej nie było do końca lat 80. Ani Żydzi, ani Polacy z AK nie mogli przepracować swoich traum. Do dziś nie przerobiliśmy też tematu Rzezi Woli, nieznanej powszechnie kary poniesionej przez cywilną ludność za Powstanie Warszawskie, które z kolei zawsze sakralizowaliśmy. Osoby, które wyjechały z Polski do Szwecji po wyzwoleniu obozów w zasadzie... „wygrały życie” psychologiczne. Nasz kraj jest wielopokoleniowo straumatyzowany niemożnością rozmawiania o tym sprawach. Powiem więcej, jestem pierwszym pokoleniem w rodzinie, który miał możliwość pójść na terapię i zająć się psychotraumatologią. To powinno wydarzyć się już na etapie mojej mamy, czy też pani mamy. Jak wybuchła wojna w Ukrainie i okazało się, że wszystko drga w ludziach, zrozumiałam jednak, że pomimo tylu niedoborów, wad, problemów odrobiliśmy lekcję w tym znaczeniu, że doświadczenia wojenne, choć na chwilę przestały być tematem tabu. Zaczęliśmy w Polsce masowo mówić o traumie. I dobrze.

Gdy pracowałam nad zbrodnią ponarską temat emocji, wpływ traumy na badacza był wciąż tematem tabu na uczelni. Dlatego celowo na promotorkę doktoratu wybrałam profesor Katarzynę Kaniowską z Uniwersytetu Łódzkiego, która zajmuje się etyką badań antropologicznych. Obecnie jestem superwizorką w projekcie Instytutu Psychologii i Filozofii Polskiej Akademii Nauk “24.02.2024, 5 rano: Świadectwa wojny”, który polega na zbieraniu świadectw uchodźców ukraińskich. Pracuję z zespołem badaczy i razem przepracowujemy kwestie emocjonalne i etyczne. Oznacza to, że polskie środowisko akademickie widzi potrzebę stabilizacji badaczy. 

Żałuję, że z początku prowadziłam badania w pojedynkę, bo w zespole lepiej można regulować stres. Ale jak mówiłam wcześniej: to wszystko jest lekcją, procesem. I tutaj dodam – najlepiej jak ten zachodzi w sprzyjającym środowisku.Miałam wielkie szczęście, bo w pewnym otrzymałam niezwykłe wsparcie od UAM w osobie profesor Ewy Domańskiej, która stworzyła dla młodych badaczy unikalną platformę dla dyskusji na temat najnowszych tendencji w humanistyce oraz uczyła umiejętności tworzenia własnych koncepcji. Zbudowała ogólnopolski, interdyscyplinarny i międzyinstytucjonalny zespół, który przyjął nazwę Resilience Academic Team (RAT). Naszym mottem przewodnim jest rezyliencja (czyli odporność), a graficzną identyfikacją – wizerunek szczura (zwierzątka mądrego i przystosowującego się do trudnych warunków). Nie pojmuję tutaj szczura w kategorii bolesnego mitu post-holokaustowego, a wręcz odwrotnie: odwracam go znaczeniowo i traktuję jako symbol odwagi, odporności i wytrwałości w dążeniu do celu. Ewie Domańskiej, UAM i całemu zespołowi RAT bardzo dziękuję. Czeka mnie jeszcze dużo pracy z tematem traumy, ludobójstwa. Jestem na nią gotowa, chociaż antycypuję także inne tematy – bardziej pogodne.

Zobacz też: Prof. Ewa Domańska. Mistrz powinien być jak trampolina

Nauka Wydział Antropologii i Kulturoznawstwa

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.