Z prof. Kazimierzem Ilskim z Wydziału Historii, ubiegłorocznym laureatem konkursu Praeceptor Laureatus rozmawia Magda Ziółek
Jaki jest Pański przepis na sukces?
Muszę przyznać, że z nie byle jaką satysfakcją zerkam niemal codziennie na statuetkę Adama Mickiewicza i jej osobiste powiązanie ze mną przez inskrypcję; Praeceptor Laureatus. Przynosi to co prawda uczucie, że to sprawa dokonana, laur przyznany - w ostatnim porcie. Kiedy jednak myślę o kolejnym dniu i czekających mnie zajęciach: wykładach, ćwiczeniach, warsztatach i z największą rozkoszą seminariach, to nieskromnie marzę, że jeszcze ktoś odezwie się do mnie; pokazując palcem – praeceptor disertissimus – tak, jak to bywało w starożytności między retorami i ich uczniami, którzy w kolejności stawali się przyjaciółmi. Stawali się równi, gdyż podzielali te same wartości, czcili bogów, kochali ojczyznę i dla Res publica, jako wspólnoty politycznej, sumiennie wykonywali swe zadania. Tak sobie wyobrażam źródło sukcesu.
Co sprawia, że studenci lubią Pańskie zajęcia?
To pytanie trzeba postawić studentom. Sam bym chętnie się dowiedział. Może – zaryzykowałbym odpowiedź – ja nie nabieram studentów, nie nakładam maski ani tragicznej, ani komicznej, jestem sobą, nie schlebiam studentom, nie zmniejszam ich obowiązków, cieszą się ich sukcesami, martwię się upadkami. Wpisanie dwói mnie boli, a jednak to robię. Nie wychodzę pierwszy z sali wykładowej. Ponieważ tak jest, to niekiedy najbardziej nieśmiała osoba wychodzi ze mną i mamy sobie coś ważnego do powiedzenia.
Rozmawiamy o relacji między wykładowcą i studentami, która z natury jest dwustronna, chciałam dowiedzieć się z jakimi studentami pracuje się Panu najlepiej/najowocniej. Z sumiennymi uważnie podążającymi za wykładowcą, czy tymi bardziej niezależnymi, poszukującymi?
Uczciwa odpowiedź jest jedna: z sumiennymi, inteligentnymi, nowatorskim, trochę aroganckimi w sposobie stawiania pytań, ale nie w obejściu - w stosunku do innych. Tak jest, ale wychodzę z założenia, że każdy może się takim stać, nawet jeśli ma szkolne braki i środowiskowy brak ogłady. Ma szansę wejść do intelektualnej elity i doczuwać z tego radość i satysfakcję.
Jakie „osobowości” powinny znaleźć się w grupie, aby zajęcia sprawiały Panu przyjemność?
Uwodzicielskie! Takie, które nie tają swego zdziwienia. Wykrzykują; acha, to o to chodziło, tak to należy rozumieć. Grupy się różnicują. Wielkie znaczenie ma to, kto wypracuje wśród kolegów większy autorytet. Zwykle ta społeczna relacja rozwija się we właściwym kierunku. Niekiedy jednak mizeria i taniocha zwycięża; brak chęci poznania i brak chęci pilnego czytania, tak jakby Internet mógł załatwić wszystko. Jedno dla mnie jest pewne, studenci są różni i nie należy ich za wszelką cenę ujednolicić. Mogą – wręcz mają czytać różne lektury i mają prawo postawić akcenty na upatrzone kwestie, nawet gdyby inne sprawy opracowali słabiej. Trzeba dać im szansę, aby udowodnili swą oryginalność. Szansą jest zawsze długotrwały egzamin ustny. Śmiercią jest test wyboru działający jak gilotyna i walec.
Ciekawi mnie też jak ocenia Pan obecne roczniki studentów, czego oczekują po studiach na Wydziale Historii. Z jakimi marzeniami na nie przychodzą?
Pandemia i nauczanie zdalne dało się we znaki, ale wołanie o powrót do stanu sprzed 2 czy też 3 lat jest bez sensu. Trzeba umiejętnie wykorzystywać środki, do których zostaliśmy wdrożeni. Nic jednak nie jest ważniejsze niż osobisty kontakt. Wykład w audytorium, gdzie widzimy wyraz oczu naszych słuchaczy, pozwalamy im reagować, pytać. Zmieniamy w wyniku tego cele naszego wykładu – może nie te najważniejsze, bo to my ponosimy odpowiedzialność. Zmieniamy jednak cele etapowe, dajemy się wciągać w rozwiązanie spraw, które studenci podnoszą – nawet zabawa na prima aprilis może być inteligentnie rozwiązana. To są nasi młodsi Przyjaciele – nie klienci, którzy przyszli po „usługę edukacyjną”.