Moja opinia na temat Ustawy 2.0 nie jest oryginalna – dzielę wątpliwości z nią związane ze sporą częścią społeczności akademickiej. Rozpocznę jednak od refleksji ogólniejszej: rozpoczęłam swoją przygodę z administracją uniwersytecką przed trzynastu laty i nie pamiętam takiego roku, w którym nie trwałyby przygotowania, zmiany, poprawki – Ustawy, zarządzeń, zasad parametryzacji… Mam wrażenie, że przywykliśmy do funkcjonowania w warunkach bojowych, więc i tym razem damy radę. Choć mniej żartobliwie twierdzę, że chwila legislacyjnej stabilizacji bardzo dobrze zrobiłaby polskim uczelniom, uczonym i nauce.
W obecnej ustawie najbardziej nie podoba mi się fakt, że jej zapisy stwarzają możliwości ograniczenia autonomii uczelni. Być może się mylę, być może przepisy wykonawcze, których jeszcze nie znamy, obawy te rozproszą – oby tak się stało. Niemniej zagrożenie takie istnieje – myślę tu o splocie dwóch zmian: powołania rady nadzorczej i jej kompetencjach oraz o wzmocnieniu roli rektora. Rektor, zwłaszcza o wzmocnionej pozycji, nie może stać się „zakładnikiem” rady.
Niepokoi mnie także – i nie tylko mnie – styk dwóch innych zmian: zmiany struktury uczelni (rezygnacja z jednostek podstawowych jako samodzielnych podmiotów) oraz rewolucji w kwalifikacji dyscyplin naukowych. Przeniesienie uprawnień habilitacyjnych i doktorskich z wydziałów na uczelnie będzie pociągało za sobą zmiany strukturalne. Najjaskrawiej obrazuje to przykład naszych filologii – jedno uprawnienie przypadnie na trzy spore wydziały i kilkuset nauczycieli akademickich. Będzie to wymagało sporych strukturalnych akrobacji.
Pewne kwestie ustawa poprawia , ułatwia – jak na przykład kwestię scalenia dotacji podstawowej i statutowej. Inne dekonstruuje…
Wielka szkoda, że na końcowym etapie prace nad ustawą trwają tak długo, wzbudzając niepokój w środowisku akademickim i wywołując poczucie pewnej bezradności, której wyrazem są listy i protesty kolejnych grup naukowców. Szkoda, że Ministerstwo nie wsłuchało się w nie uważniej na początku prac nad nową ustawą…