Wisława Szymborska powiedziała kiedyś, że Stanisław Barańczak i Małgorzata Musierowicz, piszące rodzeństwo, to „zrzutki” z kosmosu i tylko w ten sposób można tłumaczyć ich uzdolnienia. Ciekawe, jak rozwinęłaby tę myśl, gdyby poznała córkę Małgorzaty Musierowicz, Emilię Kiereś, z którą rozmawia Aleksandra Polewska-Wianecka.
Planowała pani zostać historykiem sztuki. Jednak po maturze w poznańskim liceum św. Marii Magdaleny, została pani studentką całkiem innego wydziału. Dlaczego?
To była spontaniczna decyzja, dla mnie samej nie do końca jasna. Serce mi powiedziało: idź na polonistykę! Usłuchałam go. I nie żałuję. Gdybym dzisiaj miała wybierać studia, wybrałabym tak samo.
Czy myślała pani o tym, że studia polonistyczne przygotują panią do zawodu pisarki?
Zupełnie nie. Rozpoczynając studia nie zastanawiałam się, co będę robiła po ich ukończeniu. Na razie chciałam obcować ze wspaniałą literaturą, poznawać ją od podszewki, spędzać czas z ludźmi, którzy lubią ją tak samo jak ja. Wiedziałam tylko tyle, że chcę w przyszłości pracować blisko książek.
Czas pokazał, że trafiła pani do wydawnictwa. Nie od razu jednak była to współpraca autor – wydawca. Najpierw zajmowałam się pracami redakcyjnymi – robiłam korekty, redagowałam teksty innych autorów. To była przyjemna praca, mająca w sobie coś z łamigłówki. Podobnie zresztą jak tłumaczenie literatury.
Właśnie! Bo jeszcze nim zaczęła pani pisać, została pani tłumaczką.
Tak widocznie miało być. Jeszcze w szkole podstawowej ogromnie lubiłam tłumaczyć z angielskiego różne teksty dla siebie albo dla bliskich, na przykład jako prezenty na Gwiazdkę. A im lepiej znałam ten obcy język, tym bardziej wielowarstwowa to była zabawa. Prawdziwa łamigłówka. Kiedy więc wydawca, z którym współpracowałam, zaproponował mi przekład na próbę, zgodziłam się od razu.
I do dziś przetłumaczyła pani…
Blisko czterdzieści książek dla dzieci i młodzieży.
Czy do tłumaczenia w jakikolwiek sposób inspirował panią wujek, wybitny tłumacz Szekspira i również absolwent poznańskiej polonistyki, Stanisław Barańczak – brat pani matki, Małgorzaty Musierowicz?
Trudno tu mówić o bezpośredniej inspiracji – wujek był tłumaczem, jaki się trafia może raz na milion, a tłumaczone przez niego teksty są nieporównanie trudniejsze od tych, które ja biorę na warsztat. Na pewno jednak był dla mnie wzorem, jak wykonywać tę pracę w najlepszy możliwy sposób.
W innej sytuacji zapytałabym, czy nie obawiała się pani, rozpoczynając przygodę z przekładami z angielskiego, czy też pisaniem książek, porównań do matki i wujka. Ale nie zapytam, bo cała pani postawa odpowiada: nie obawiałam się.
To prawda. Nigdy nie bałam się porównań. Autor, który decyduje się na wydanie książki, musi mieć świadomość, że z chwilą, kiedy wypuszcza swój tekst w świat, staje się on częścią wielkiego zbioru, do którego należą wszystkie inne książki wszystkich innych autorów. I każdy, kto je czyta, może dokonywać dowolnych porównań. To, czy czytelnik porówna moją książkę z książką mamy czy, dajmy na to, Terry’ego Pratchetta, jest wyłącznie sprawą tego czytelnika. Dla mnie jest ważne tylko, żeby pisać w zgodzie ze sobą, niczego nie udawać, niczego nie udowadniać. To, co piszę, jest takie, jak ja. W stu procentach. I już.
„Srebrny dzwoneczek”, pani debiut, został wpisany na listę Białych Kruków Internationale Jugendbibliothek w Monachium w 2011 roku...
Tak, to była moja pierwsza nagroda, i to od razu za pierwszą książkę! Wielkie wyróżnienie i potężna motywacja. Otrzymywanie nagród jest zawsze bardzo miłe, przy czym chyba największą wartość mają dla mnie te przyznane przez dziecięcych czytelników.
Do tej pory napisała pani dziesięć książek – a cztery z nich sama pani zilustrowała.
Chciałam się przekonać, jak to jest: zilustrować własny tekst. Nie kształciłam się nigdy w tym kierunku i wszystko, co potrafię, przyswoiłam mimochodem w domu, w którym mogłam przyglądać się codziennej pracy rodziców-plastyków, bo takie właśnie oboje odebrali wykształcenie w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Spróbowałam – i najwyraźniej się udało. Rodzice i wydawca zaaprobowali moje ilustracje. Czytelnikom też się spodobały. Więc chyba było warto!
Ukazały się również „Ballady i romanse” Mickiewicza z pani komentarzami. To już nie literatura, ale małe wprowadzenie do poezji dla czytelników w wieku szkolnym.
Polska literatura okresu romantyzmu jest mi bardzo bliska, a twórczość Mickiewicza zwłaszcza. Moja praca magisterska nosiła zresztą tytuł „Kołnierzyk Mickiewicza”. Dotyczyła poezji Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, w której tropiłam nawiązania do dzieł wieszcza. Z kolei komentarze do „Ballad i romansów”, w formie swobodnej gawędy, napisałam po to, żeby przybliżyć dzisiejszym dzieciom i młodzieży cudowny świat tych tekstów, żeby pomóc im zrozumieć zarówno ballady, jak i czasy, w których one powstały. Chciałam też sprawić, żeby młodzi czytelnicy polubili samego Mickiewicza, choć trochę.
Wychowywała się pani w domu pisarki. Jak go pani wspomina?
Dom pisarki był domem moim i całej naszej rodziny: wesołym, kolorowym i pełnym książek. Dzieciństwo w nim wspominam wspaniale. No i rodzice byli prawie zawsze na miejscu, bo oboje pracowali w domu właśnie. To było najlepsze.
Pani córka ma podobny dom, prawda?
Mam nadzieję. Rodziców w każdym razie też ma zazwyczaj pod ręką!
Czytaj też: Szymon Hołownia. 12 prac i misja Afryka