Wersja kontrastowa

Zbigniew Wojnarowski. Ich Troje

Zbigniew Wojnarowski
Zbigniew Wojnarowski

Nie przesadzę ani trochę gdy powiem, że pisarz Zbigniew Wojnarowski, absolwent poznańskiej polonistyki – pisze za trzech. (Ale bynajmniej nie trzy po trzy!) Pod własnym nazwiskiem ambitnie i poważnie. Nieco prześmiewczo i popularnie jako Dominka Stec. Jego trzecie wcielenie niestety pozostaje tajemnicą. Przynajmniej póki co.

 

Zdradzi mi pan swój drugi literacki pseudonim?

Wolałbym nie. Nie wymienię również tytułów książek, które napisałem kryjąc się za drugim pseudonimem.

Chyba po raz pierwszy spotykam autora, który publikuje pod trzema różnymi nazwiskami. Skąd u pana ten pomysł?

Lubię zamykać rzeczy w pewną całość i utrzymywać w pewnym porządku. Co miałem do powiedzenia jako Dominika Stec, powiedziałem używając tego nazwiska. I wystarczy. Gdybym pisał o kobietach jako Zbigniew, brzmiałbym dla wielu z nich mało wiarygodnie, a jako Dominika zdobyłem ich zaufanie. Pod własnym nazwiskiem napisałem m.in. słuchowiska przedstawiane w Teatrze Polskiego Radia, wiele opowiadań i książki jak „Miraż” czy „Pióra”. Ten ostatni tytuł zresztą, jest moim hołdem dla polonistyki. To sekretna historia literatury polskiej – taki ma podtytuł.

Czy wybrał Pan studia na wydziale filologii polskiej po to, by przygotować się do zawodu pisarza?

Nie. Moje plany na życie w tamtym czasie nie sięgały dalej niż na jakieś trzy miesiące do przodu. Wybrałem polonistykę bo po prostu to lubiłem, byłem tym zainteresowany i nic innego nie potrafiłem robić dobrze poza pisaniem i czytaniem. Oczywiście od początku byłem uświadamiany, że filologia polska to nie są studia, które gwarantują środki do życia, ale ponieważ do tej pory żyłem z pensji rodziców, świadomość ta mnie nie odstraszała. Zresztą, jeden raz usłyszałem, że polonista może dobrze zarabiać. Zapewnienie to padło z ust mojego wykładowcy, którego nazwiska nie przypomnę sobie w tej chwili, a który twierdził, że w Gdańsku jest restauracja gdzie kelnerami są wyłącznie poloniści i zarabiają bardzo przyzwoicie.

W czasie studiów również nie myślał pan o zawodowym pisaniu?

Jeśli niemal codziennie, na zajęciach ma się kontakt w wybitną literaturą, z gigantami pióra, to świadomość własnej małości wobec wielkich pisarzy i poetów, szybko i skutecznie schładza wszelkie zapędy pisarskie. Polonistyka, wbrew pozorom, wcale nie nastraja do samodzielnego pisania, bo jak ma nastrajać, skoro już na wstępie wiem, że nie napiszę nic nowego? Filologia polska uczy pokory w tym względzie. Rzecz jasna można pisać po prostu dla pieniędzy. W Polsce co prawda, tylko mała garstka autorów dobrze z tego żyje, reszta jeśli chce pisać, musi łapać dodatkowe zajęcia, by się utrzymywać, ale jakoś tam się da.

Co z czasu studiów najbardziej zapisało się w pańskiej pamięci?

Towarzystwo w jakim się znalazłem, tzn. moje koleżanki i koledzy z roku. Wielu z nich było bardzo interesującymi ludźmi. Zresztą w tamtych czasach - jeśli ktoś wybierał studia polonistyczne, czyli nieżyciową abstrakcję w porównaniu np. do medycyny lub prawa - często coś z sobą niósł, jakiś potencjał, osobowość. W latach 70. (zaczynałem studia w 1975 roku, dodam, że trwały wówczas 4 lata) filologia polska nie była postrzegana jako droga do pieniędzy, choć dziś wielu moich kolegów z roku dobrze sobie radzi także w tym zakresie. Nie zawsze w zawodzie, ale często w dziedzinach pokrewnych. Nas uczono wtedy szeroko rozumianej kultury. Dobrze pamiętam większość wykładowców, szczególnie mojego promotora prof. Jerzego Ziomka.

Czytaj także: Arleta Bojke o wojnie i "Szamarzewie"

Skoro mówimy o promotorze, to może zdradzi pan na jaki temat pisał pracę magisterską?

O „Kwiatach polskich” Juliana Tuwima. Dodam, że w czasie studiów, jeszcze bardziej niż literaturą interesowałem się filmem, filmoznawstwo zaś stanowiło część naszego programu, w związku z tym silnie i bardzo pozytywnie zapisał się w mojej pamięci również Marek Hendrykowski, wtedy magister, dziś profesor, twórca poznańskiej szkoły filmoznawstwa. Moja książka „Miraż” to zresztą próba spojrzenia na polską historię XX wieku właśnie przez pryzmat filmów – w tym przypadku fikcyjnych.

A Stanisław Barańczak?

Barańczak w 1975 roku podpisał protest przeciw zmianom w konstytucji PRL, tzw. „List 59”, był też współzałożycielem Komitetu Obrony Robotników, a naraziwszy się władzom trafił na specjalną listę autorów będących pod szczególną kontrolą cenzury. Nie mógł więc publikować. Jego wiersze wydawane były natomiast w podziemiu. Proszę sobie wyobrazić, że bodajże na IV roku studiów, dostałem na jedną noc dwa bezdebitowe tomiki jego wierszy. Na jedną noc, podkreślam. Zawierały utwory przejmujące dla mnie wówczas, a jako uderzające w reżim komunistyczny - wędrowały od czytelnika do czytelnika w głębokiej konspiracji. Zdawałem sobie sprawę, że już nigdy więcej mogę tych wierszy nie zobaczyć, nie przeczytać, więc żeby je zachować przez całą noc przepisywałem je ręcznie. W tej formie mam je jeszcze gdzieś w domu zresztą. Nie miałem zajęć ze Stanisławem Barańczakiem, prowadził równoległą do mojej grupę.

Wciąż nie wiem kiedy postanowił pan zostać pisarzem.

Po 1989 roku. Potrzebowałem gdzieś dorobić, zastanawiałem się jak jeszcze mógłbym pracować pisząc i doszedłem do wniosku, że nie byłem jak dotąd autorem książek. I, że może trzeba tego spróbować.

Ogólnouniwersyteckie

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.