Wersja kontrastowa

Jarosław Weidner. Robić to, do czego jest się przekonanym 

Audiofeels  fot. archiwum zespołu
Audiofeels fot. archiwum zespołu

 

 

Z Jarosławem Weidnerem, jednym z założycieli zespołu Audiofeels, współwłaścicielem Wydawnictwa Muzycznego 33 Records, absolwentem UAM, rozmawia Dariusz Nowaczyk. 

 

Po co były panu studia, skoro to, co pan robi, nie jest z nimi związane? 

- Na pierwszy rzut oka nie jest związane, ale nie do końca. Po pierwsze nie wyobrażałem sobie nie pójść na studia – to był kolejny etap nauki, jaki musiałem odbyć. Informatyka, którą kończyłem na Wydziale Fizyki, to była moja pasja. Szedłem na studia zrealizować swoje zainteresowania. Drugim kierunkiem, który studiowałem, była reżyseria dźwięku. 

 

I do tego doszła aktywność w chórze akademickim. 

- Do chóru uniwersyteckiego przyszedłem dzięki siostrze, która w nim śpiewała, kiedy jeszcze byłem w liceum. Uczyłem się wtedy gry na afrykańskich bębnach etnicznych. Chór wykonywał właśnie utwór z tamtego regionu i dyrygent Jacek Sykulski wpadł na pomysł, żebym zagrał z nimi w czasie festiwalu chóralnego. Poznałem tych ludzi bliżej, okazało się, że jest to świetna ekipa, panuje tam superatmosfera. Zacząłem śpiewać w chórze w klasie maturalnej.

 

Z uniwersytetem zetknął się pan poprzez chór, a jak przebiegały studia? 

- Wspominam ten czas znakomicie. Ogromna zasługa jest po stronie Wydziału Fizyki i ówczesnego dziekana, prof. Ryszarda Naskręckiego. Nigdy nie mieliśmy poczucia, że jesteśmy jakimś trybikiem w maszynie, tylko że cała kadra nauczycielska jest dla nas.

 

Jak pan rozkładał akcenty: bardziej naukowo czy chóralnie? 

- Po jednej trzeciej, bo studia to był już czas, gdy trzeba było zacząć pracować. Trzeba było dzielić czas pomiędzy studia, pracę i szeroko pojęte życie towarzyskie, które bardzo mocno wiązałem z chórem akademickim. Stworzyliśmy tam swoją paczkę, widywaliśmy się praktycznie codziennie w biurze chóru, które mieściło się w „Jowicie”. 

 

To grupa, która później przeszła do zespołu Audiofeels? 

- Tak, również. 

 

Wszyscy śpiewaliście w chórze? 

- Tak, ale zespół powstał przez przypadek. Z Marcinem Illukiewiczem, z którym do dzisiaj łączą mnie przedsięwzięcia artystyczne i biznesowe, wracaliśmy pewnego dnia samochodem z próby chóru i Marcin puścił utwór „Basket case” zespołu Green Day w aranżacji a capella. Mówił, że bardzo mu się to podoba i od słowa do słowa trochę mnie podpuścił. Powiedziałem, że spiszę ten utwór ze słuchu, zbierzemy kilku chłopaków i to zaśpiewamy na koncercie. Zaczęło się od tego utworu, który wykonaliśmy na jednym z koncertów w auli. Było nas wtedy chyba jedenastu. Zespół ośmioosobowy, w którym braliśmy udział w programie telewizyjnym i koncertowaliśmy przez długi czas, wykrystalizował się pół roku później.

 

Skąd pomysł, żeby pojawić się z zespołem w telewizji? 

- Idea wyszła od producentów tego programu, którzy znali nas już z Youtube’a. Pierwszy odcinek „Mam talent” był nagrywany w czerwcu, a my w kwietniu mieliśmy koncert w Blue Note. Z tego koncertu wrzuciliśmy do internetu dwa utwory. Oczywiście nasz poziom wykonawczy pozostawiał wtedy wiele do życzenia, ale była w tym fajna energia, było to coś nowego w Polsce. Nie wiedzieliśmy, co to jest za program. Generalnie nie wiedzieliśmy, po co mamy tam iść. Podeszliśmy do tego pomysłu z rezerwą i potraktowaliśmy go po macoszemu, niespecjalnie się przygotowaliśmy i możemy mieć do siebie pretensje o poziom wykonawczy i o to, jak wyglądaliśmy na scenie, ale przeszliśmy dalej. Przy okazji warto powiedzieć, co się działo potem. Dostaliśmy się do półfinału, pojechaliśmy do Warszawy rozmawiać o naszym występie. Ktoś tam chciał wrzucić nas w pewien schemat, dlatego że w pierwszym odcinku śpiewaliśmy utwór zespołu Bee Gees i chyba któryś z producentów pomyślał, że to jest fajna ścieżka –pójść w klimat disco. Mocno nas na to namawiali, damy wam tancerki, mówili, będzie show. Byliśmy na początku drogi i trochę ulegaliśmy różnym podszeptom. Natomiast na tym spotkaniu, po początkowym wahaniu, powiedzieliśmy, że zastanowimy się, ale wolelibyśmy zaśpiewać „Otherside” Red Hot Chili Peppers. Pojawiła się spora różnica zdań. Po tygodniu zadzwoniliśmy z informacją, że zaśpiewamy „Otherside”. Powiedziano nam, że OK, ale to jest zły pomysł i w ten sposób zamykamy sobie drogę do finału. Po pierwszym dniu prób reżyser programu przyznał nam rację. To jest rada dla kogoś, kto chciałby brać udział w takich wydarzeniach: trzeba robić to, do czego jest się przekonanym.

 

Przyszedł olbrzymi sukces! 

- Intensywnie koncertowaliśmy przez cztery – pięć lat, a ten sposób wykonywania muzyki, polegający na imitacji instrumentów, jest mocno eksploatujący dla głosu. Śpiewanie 15 koncertów w miesiącu to było maksimum, co mogliśmy zrobić. 

 

Co teraz dzieje się z Audiofeels’ami? 

- Rok temu zespół przeszedł bardzo dużą reorganizację. Z pierwotnego składu, w którym występowaliśmy przez prawie 14 lat, zostały dwie osoby i nie jest nas ośmiu, tylko siedmiu. 

 

Dlaczego? 

- Dosyć szybko zorientowaliśmy się, że ósemka to trochę za dużo, a nie zmniejszyliśmy składu, ponieważ tworzyła go grupa przyjaciół. Na wyrost z powodu pisania aranży. Założenie jest takie, że dwie osoby nie śpiewają tej samej partii, a ze względu na skalę ludzkiego głosu i pewne mechanizmy, którymi się rządzi pisanie aranży, ósma osoba podwajała jakąś partię, co nie jest konieczne. 

 

To istotna zmiana. I co dalej? 

- Naszym priorytetem jest nagranie kolejnej płyty. Ostatnią naszą płytą jest płyta świąteczna sprzed ośmiu lat. I tutaj pole do popisu jest ogromne, bo pomysłów mamy mnóstwo: czy to propozycje autorskie, czy covery, wykonania z udziałem innych artystów. Idealnie byłoby, gdyby ukazała się za rok. 

 

Czyli następna świąteczna płyta. 

- Świąteczna już nie – będziemy dążyć do tego, aby pojawiła się jesienią. 

 

Rozmawiamy w siedzibie panów wydawnictwa muzycznego 33 Records i tworzącego się studia nagrań. 

- Założyliśmy je tuż przed pandemią. Z tym przedsięwzięciem wiąże się dużo rzeczy, jak stworzenie struktur firmy, zorganizowanie biura, a to nałożyło się z remontem studia. Powstało ono jako sala prób dla Audiofeels’ów, a kiedyś w tym pomieszczeniu był chlewik, potem pomieszczenie na narzędzia, a tu, gdzie jest reżyserka – garaż. Powstało ono na potrzeby nagrań muzyki wokalnej.  

 

Studio nagrań to powrót do podstaw otrzymanych na uniwersytecie, czyli reżyserii dźwięku? 

- Moja działalność w zespole Audiofeels nie ograniczała się do śpiewania. Zdecydowanie więcej czasu poświęcałem pisaniu aranży, komponowaniu, nagrywaniu zespołu, wymyślaniu rozwiązań technologicznych dotyczących koncertów. 

 

Rozwiązań technologicznych? 

- Kiedy zaczynaliśmy robiliśmy coś, co było jeszcze u nas niespotykane, mam na myśli bardzo intensywne użycie komputerów i automatyzacji komputerowej przy występach na żywo. To nie ma nic wspólnego z playbackiem, bo od samego początku chcieliśmy, aby nasze koncerty odbywały się tylko na żywo, nawet w telewizji. Potrzebowaliśmy więc pewnych rozwiązań, o których w kraju nikt jeszcze nie myślał. 

 

Na przykład? 

- Aby osiągnąć stuprocentową powtarzalność, musieliśmy zawsze grać z metronomem, musieliśmy mieć odsłuchy douszne, każdy musiał więc mieć swoje słuchawki i odbiornik. Musieliśmy też bardzo intensywnie pracować z mikrofonem, wykorzystywać go jako dodatkowy instrument. Jest on tylko przetwornikiem transmitującym dźwięk, później się go konwertuje z domeny analogowej na cyfrową. Każdy etap przetworzenia dźwięku z fali akustycznej na impuls analogowy i później cyfrowy powoduje pogorszenie dźwięku, ale wiedząc o tym, można to wykorzystać dla uzyskania właściwego efektu. 

 

Od początku wykorzystywał pan wiedzę otrzymaną na studiach. 

- Pomogły mi bardzo. W dzisiejszych czasach tworzenie muzyki i nagrywanie w studiu jest związane z szeroko pojętym programowaniem. Posiadanie podstaw i umiejętność pewnego sposobu myślenia, znajomość języków programowania to jest ogromne ułatwienie.  

 

Przy 33 Records działają jeszcze inne zespoły. 

- Tak. Wydawnictwo powstało, bo pracując cały czas z głosem, potrzebowaliśmy pewnej odskoczni. Z Marcinem założyliśmy drugi zespół, który się nazywa The Goldbric, w którym gramy muzykę instrumentalną, alternatywną. Śpiewa tam jeszcze jeden członek Audiofeels’ów, a na perkusji gra osoba, którą poznaliśmy w chórze. Rynek muzyczny wygląda tak, jak wygląda, postanowiliśmy więc założyć wydawnictwo i wydać samych siebie.  

 

Czy płyty jeszcze się sprzedają? 

- Nie. Rynek muzyczny wywrócił się do góry nogami i wszyscy obserwują, co będzie dalej, bo w takiej formie to za bardzo istnieć nie może. Natomiast, co jest ciekawe, najlepiej sprzedającym się nośnikiem jest płyta winylowa. Stąd też nazwa naszego leabelu: „33 Records”, od szybkości odtwarzania płyty. Stawiamy na winyle i zdecydowana większość naszych artystów stara się wypuszczać na winylu. CD robimy też, ale traktujemy je bardziej promocyjnie. 

Czytaj też: Prof. Roman Hauser. Mistrz

Ludzie UAM Wydział Fizyki

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.